sobota, 11 lutego 2017

Amadeusz z Gdyni

Wejherowska publika Filharmonii po gościnnym występie teatru z Gdyni spodziewała się? Nie do końca wiadomo czego, ale pewnie z powodu niskiej ceny biletów i mało znanych nazwisk postanowili nie przyjść tak tłumnie jak na Stuhra. Szkoda, bo "Amadeusz" Jacka Bały bije na głowę inne sztuki wystawione w wejherowskim przybytku.


Amadeusz Mozart (grany przez genialnego Macieja Wiznera) to niechciany mistrz nad mistrze. Ubóstwiany przez tłumy i potrafiący zachwycić cesarza, króla, księdza i prostytutkę miał jednak taką samą liczbę przeciwników. Antonio Salieri należał do grona tych, którzy do końca życia (ale i długo potem) nie umieli pogodzić się z nadejściem mistrza nad mistrze. Człowieka, który tworzył Boga podczas swoich oper, koncertów czy requiem.

"Amadeusz" w wykonaniu gdyńskiego Teatru Miejskiego pokazuje bogactwo i złożoność życia artysty formatu Mozarta. Życie w nędzy przeplatane nałogami, humorami i rozdarciem pomiędzy życiem dorosłego człowieka a syna sprawiają, że ponad 2 godzinny spektakl ogląda się lepiej niż jakikolwiek serial Netfixa. Idąc w interpretację tej sztuki twierdzę, że losy mistrza są prezentacją kondycji współczesnych ludzi chcących płynąć pod prąd. Bez znajomości, kontaktów czy kapitału społecznego trudno jest wybić się na niepodległość, niezależność, na życie pełną gębą. Jedynie widząc "za dużo nut" ludzie awansują w kolejne stopnie wtajemniczenia.

Z drugiej strony i Antonio Salieri ma coraz większe problemy z moralnością. Do momentu, gdy nie było jasnej gwiazdy Mozarta kompozytor dworu wiódł życie spokojne. Dopiero zazdrość i upadek wiary w rzeczy najważniejsze sprawiają, że snuta przez niego intryga wydaje się najgorszą rzeczą ściągającą na niego wieczne potępienie.

Wszystko to przy dźwiękach muzyki klasycznej. Majstersztyk.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Świadkowie Jehowy z Aleppo

Dawno, dawno temu czyli lat kilka miałem przyjemność pracować ze świadkiem Jehowy. Świadek jak świadek - nie miał wypisane na czole, że wierzy w coś, co u mojej babci wywoływało stan przedzawałowy ale powiedział mi parę ciekawych rzeczy.

Przede wszystkim wyjaśnił, dlaczego niektórzy decydują się na wstąpienie do tej organizacji.Mówił: "Wszyscy mówią do siebie bracie, siostro. Kiedy potrzebujesz pomocy to ją otrzymujesz. Starsi są odwiedzani przez młodszych świadków. A gdy nie masz pracy - wspólnota pomoże ci znaleźć nową". Oczywiście zauważał też minusy świadków: "Klapki na oczach i uparte dążenie do życia zgodnie z pismem. Zwracanie uwagi i wyrzucanie ze wspólnoty członków za rzeczy, których sami nie przestrzegają (palenie, picie, seks pozamałżeński).

Było i rzeczy więcej jednak gdybym wszystkie wziął sobie do głowy to musiałbym zostać religioznawcą. Jak na tym tle wyglądają katolicy, których znam osobiście lub widzę w TV? Okazuje się, że miłosierdzie, o którym tak gęsto i często wspominamy nie jest naszym udziałem. Ot, wczoraj w Watykanie pojawiły się plakaty, na których ktoś zarzuca papieżowi, że sam mówi o miłosierdziu a rewolucję kadrową robi bez oglądania się na drugiego człowieka.

Podobnie w zeszłym tygodniu medialny arcybiskup z Gdańska miał ponoć powiedzieć do fotoreportera, który wykonywał swój zawód: spier...! Czy to prawda - pozostawmy to w kwestii sumienia jednej i drugiej osoby. Rację miała jednak kobieta, która słysząc te słowa krzyczała: "Miłosierdzia! Trzeba przebaczyć biskupowi!".

A 10 sierotek z Syrii? Jedni katolicy piszą, że rząd świnie, bo zabronił przyjmowania tych biednych dzieci do Sopotu, który czeka na nie z otwartymi rękoma. Inni katolicy przedstawili pisma, z których wynika, że nic nie wynika. Teraz każdy stoi po swojej stronie barykady zadowolony, że ma rację. A w Polsce o sierotach się jakoś dużo nie mówi tylko ściga 17-latkę, która zostawiła swoje dziecko w "Oknie Życia". Albo obcina dotację na Dom Dziecka. Pomaganie pełną gębą.

Wspominany już papież Franciszek mówił o ruszeniu się z kanapy, o działaniu, o dawaniu świadectwa. Chciałbym, żeby nam to wychodziło bardziej niż puste chęci o pomocy hen daleko. Tu na miejscu naprawdę jest sporo do zrobienia. I nie trzeba "spier..." - trzeba zapierdalać na maxa.

Jak pisać dobre felietony?

Jak pisać dobre felietony? Czy - jak Tomasz Lis - załapać pis-bakterię i walić równo po Kaczyńskich, Błaszczakach i Misiewiczach? A może lepsza jest postawa Stanisława Tyma, który (podobnie zarażony wspomnianą bakterią) czyni to w sposób tak satyryczny, że boki zrywać? A może lepsze są felietony Tadeusza Buraczewskiego w niejakiej "Gazecie Polskiej"?

niedziela, 5 lutego 2017

Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka

Sprawa Grzegorza Przemyka nie została rozwiązana. Nie doczekali tego rodzice chłopaka, nie doczekają jego przyjaciele i pewnie my nie doczekamy tego, co nazywamy sprawiedliwością. Chcemy przecież ukarania sprawców, osądzenia opieszałości tamtej prokuratury i kłamliwości systemu, w którym to miało miejsce. Po części jednak udaje się to Cezaremu Łazarewiczowi w jego książce.



Książkowa opowieść o Grzegorzu Przemyku daje początek wielowątkowej historii tamtej Polski, tamtych ludzi, zdarzeń i narracji. To nie tylko tragiczne wydarzenia w czasie matur ale również opowieść o żądzy władzy za wszelką cenę. O trzymaniu za mordę społeczeństwa, które dusiło się w tej Polsce Kiszczaków, Jaruzelskich i Urbanów. Przeraża mnie ilość kłamstw, jakie produkował ówczesny system tylko po to, by ochronić chłopców z MO, którzy z Przemyka zrobili worek treningowy. Żygać się chce czytając relację z narad partii chcącej za wszelką cenę powiedzieć, że czarne jest białe a białe jest czarne.

Płakać się chce, gdy zło zwycięża a matka nie widzi już szans na sprawiedliwość. Ryczeć się chce, gdy niewinny kierowca karetki daje sobie wmówić zbrodnię, której nie popełnił próbując wielokrotnie targnąć się na swoje życie. I raz za razem człowiek dziwi się, że ten system przetrwał tyle lat wychowując wiernych wyznawców, którzy dzisiaj piastują wysokie państwowe stanowiska. Bo przecież kiedyś to kiedyś, a teraz przeszłość nie ma najmniejszego sensu. Dlatego pewnie tak martwili się dziennikarze o Kiszczaka i jego procesy, Jaruzelskiego i jego zdrowie oraz o Urbana i jego wygłupy w internecie.

Żyjemy w ciekawych czasach, w których pani z fajną dupą ma więcej wyznawców niż mądry człowiek uczący jak żyć. Żyjemy w czasach, gdy czarne jest białe, a białe jest czarne. Gdy każdy polityk chce lepiej i więcej dla ludzi ze swojej partii. A jego przeciwnicy to świnie. Po przegranych wyborach następuje tylko zamiana miejsc.

W tym wszystkim znajduje się Łazarewicz i jego książka. Walka o sprawiedliwość, która jest passe. Mądrość w słabej rzeczywistości, widoczny ślad w historii, która uwielbia ostatnio wszystko zamiatać pod dywan.


#czytamzwoblink







Pamiętnik tatusia Muminka

2032_muminki_9_zbiorcza

sobota, 4 lutego 2017

Jak zarabiać na blogu?

Kiedy wszyscy na blogach zarabiają pomyślałem - jak starczy 32-latek - że może warto również na blogowaniu zarabiać. O żesz w mordę! O ja głupi! Blogerów nie sieją - sami się rodzą!


Bloger/blogerka to musi być ktoś - pomyślałem. Ktoś, kto studia skończył, na czymś się zna i coś sobą reprezentuje. Kiedy chciałem pisać o klasyce literatury okazało się, że chce o tym czytać 20 osób nie licząc 10 znajomych oraz 5, którzy przypadkowo trafili na stronę szukając informacji o mistrzach coachingu a nie "Mistrzu i Małgorzacie". Wiedza o Kingu przegrała z zainteresowaniem użytkowników internetu informacji o promocjach w Burger Kingu. O psychologii wiem mało - dałem sobie siana, bo nie przeprowadziłem aborcji a jak był #czarnyprotest siedziałem w pracy. Więc o czym tu pisać? - pomyślałem wyobrażając siebie jako kolejnego Tomasza Lisa czy Łukasza Warzechę polskiej frakcji patriotycznej. I myślę sobie, że zamiast grafomanii przeniosę się na instagram i zacznę wrzucać ciekawe, otagowane zdjęcia. Przecież to modne, potrzebne i w ogóle.

Myślę sobie, że będę modny tata. Wrzucę parę zdjęć synów, potaguję o wysiłku wychowawczym a potem zapiszę się na siłownię i zacznę straszyć muskularną klatą i cytatami z Freuda. Znów poszło jednak w kierunku literatury. "Inferno" Dana Browna uzyskało 14 lajków, co przegrało sromotnie z uczennicą z Gimnazjum mojej żony, która w legginsach robiła squaty. Ja nie mam takich legginsów więc myśl o 1984 polubieniach jest jak myśl o tym, że czas ucieka za szybko, choć płynie tak samo od czasu, gdy pojawiłem się na świecie.

Miałem romans ze Snapchatem. Tylko co tu pokazywać, jak człowiek 10 godzin pracuje, ludziom coś próbuje sprzedać, dzieci zawieźć i przywieźć i jeszcze ognisko rodzinne podtrzymać. Nic nie wrzuciłem przegrywając w przedbiegach z sexi dzióbkami, konsumpcją w knajpach po "Kuchennych rewolucjach" czy jakimś programie z dupy czy o dupach - sam nie wiem.


Chciałem być blogerem i na blogach zarabiać. Jak na nim zarabiać? Nie wiem. Wolę jednak to moje prozaiczne życie, które uwielbiam lajkując każdą przyjemną i nieprzyjemną chwilę. Czego Państwu również życzę.

Grunt pod nogami

Ksiądz Jan Kaczkowski zaskakuje po śmierci coraz bardziej. Najpierw robiąc mi zamieszanie swoją opowieścią "Dasz radę" a teraz straciłem "Grunt pod nogami".

Wiele pytań pojawia się po śmierci ciekawej osoby. Jak wyglądała relacja księdza Jana z Bogiem? Jakie wartości były mu najbliższe? Które fragmenty Ewangelii stały się dla niego najważniejsze? To tylko niektóre z pytań, jakie znajdziecie odpowiedź w książce "Grunt pod nogami".

Grunt to twardo stąpać po ziemi i nie przestawać patrzeć w niebo. Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje - zdaje się mówić ksiądz Kaczkowski z innego - mam nadzieję, lepszego świata. Okazuje się bowiem, że wielu z nas - jeśli nie wszyscy żyjemy jakbyśmy mieli jeszcze dużo czasu. Na czytanie, na pracę, na miłość i na szczęście. Przecież ilu z nas na pytanie o to ostatnie mówi: nie, nie jestem teraz szczęśliwy - nadal szukam. Zamknięci w swoim pojmowaniu świata, w swoim zdecydowanie negatywnym osądzie rzeczywistości straszymy siebie nawzajem brakiem uśmiechu, dobrego spojrzenia i miłych gestów. Człowiek XXI wieku wilkiem człowiekowi XXI wieku. Od czasów Stachury nic się jeszcze nie nauczyliśmy. A ksiądz Kaczkowski przecież o tym mówił.

Miliony Polaków pokochały go za wyrozumiałość dla słabości drugiego człowieka, wierność sobie, błyskotliwe poczucie humoru i determinację w walce ze śmiertelną chorobą. Wydaje się jednak, że ta miłość niczego nas nie nauczyła. Nadal nie potrafimy kochać bliźniego swego jak siebie samego. Czy jest on z PiS, czy z PO czy z Syrii. Może ma problemy finansowe, może kuleje na jedną nogę albo jest kaszubskim klocem - piętnujemy jakby sąd ostateczny odbywał się tu i teraz. Stawiamy się w pozycji Absolutu a przecież wielokrotnie błądzimy bardziej niż nasz bliźni. Belka w oku naszym większa niż drzazga w jego.

Zapraszam do lektury. Kolejnej mocnej i ciekawej.