poniedziałek, 20 listopada 2017

Życie po duńsku. Recenzja książki

Polacy według statystyk są najczęściej emigrującym narodem w Europie. Szczęścia szukali kiedyś w Wielkiej Brytanii by zmienić kierunek na Islandię. Część z nich - szczególnie ci z północy uwielbia spawać w Norwegii bądź Szwecji.


Duńczycy według statystyk są z kolei najszczęśliwszym narodem na świecie i choć nikt nie odkrył jeszcze tajemnicy ich szczęścia to cały świat próbuje ich naśladować. Hygge, design i inne elementy życia mieszkańców północy mają sprawić, że Polak, Węgier czy Brazyliczyk obudzą się rano i będą z życia zadowoleni. Brytyjska dziennikarka Helen Russell postanowiła przeprowadzić się na rok do Danii, żeby poznać przepis jej mieszkańców na zadowolenie z życia.

Duńczycy przede wszystkim szczęścia nie szukają poza granicami swojego kraju. Oni nie wyglądają za tym wspaniałym uczuciem nawet poza własny dom. Oni po prostu są szczęśliwi i to autorkę "Życia po duńsku" najbardziej szokuje.

W Wielkiej Brytanii większość czasu Helen Russell spędzała w pracy. Jadła niezdrowe jedzenie a weekendy spędzała na imprezowaniu i odpoczywaniu po party. Nie miała czasu na hobby i czasu nie miała w ogóle. A w Danii?

W Danii przeciwnie - wszyscy cenią sobie życie rodzinne i już o 15 zbierają się do domów. Odżywiają się w miarę zdrowo, nie przeklinają za dużo i często się uśmiechają. W Polsce takich nazywa się psychicznie chorymi, zwolennikami "dobrej zmiany" bądź fanami Deynn i Majewskiego. A w Danii?

W Danii przeciwnie - stan ducha, który pozwala na branie życia takim jakie jest - bez upiększania, instagrama oraz grama amfetaminy występuje niejako naturalnie. Przywiązanie do tradycji oraz umiejętne wykorzystanie nowych technologii pozwala na osiągnięcie harmonii, której wielu z nas poszukuje i niekoniecznie musi jechać po nią do Danii.

W Wielkiej Brytanii według autorki występuje wyraźny podział społeczny. Hydraulik nie zagra w tenisa z lekarzem, a prawnik nie potańczy z ekspedientką. Trochę jak u nas, gdzie niektóre rzeczy dostępne są ludziom wtajemniczonym a pracę można znaleźć tylko przez znajomości i bez umiejętności.

Według Helen Russell w kraju Lego jest zupełnie na odwrót. Tam papież gra z ateistą, milioner z bezdomnym a król z żebrakiem. Bardzo podejrzane albo jakby to powiedzieli niektórzy - "scenariusz Kremla".

Jeśli już o Lego mowa to "Życie po duńsku" również pochyla się nad fenomenem kloców, które wbijają się w stopy milionom rodziców rocznie. Skromne życie właścicieli koncernu, przestrzeganie przepisów i wspieranie ludzi z firmą związanych to tylko niektóre argumenty przemawiające za tym, by do Danii się przeprowadzić.

Przeprowadzka autorki do Jutlandii uświadomiła Russell, że Dania ma do zaoferowania o wiele więcej niż długie zimy, wędzone śledzie, klocki Lego i słodkie bułki. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że nowe jest zawsze ciekawsze niż to stare i Wielka Brytania nie jest taka zła. A Dania? Przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Liga Sprawiedliwości rządzi. Recenzja filmu

Zack Snyder stworzył świetną grupę aktorską, która uniosła niesamowitą historię DC Comics o "Lidze sprawiedliwości"na poziom będący do zaakceptowania dla widza obytego w tematyce.


Cała historia zaczyna się od informacji o śmierci Supermana. Świat nie jest już taki sam a Batman grany przez Bena Afflecka (mając w pamięci poprzednie ekranizacje) ze smutnego samotnego rycerza nocy chce być dowódcą grupy superbohaterów. Chcąc naprawić swój błąd - to przez niego zginął Clarc Kent ak. Superman- próbuje uratować świat przed jeszcze większym niebezpieczeństwem niż Joker, Pingwin i reszta ferajny z Gotham.

We współpracy z Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju grupy superbohaterów może być już za późno. Zło, które zostało kiedyś pokonane rośnie w siłę.

DC Comics bardzo niekonsekwentnie wypuszcza nowe filmy o swojej drużynie. W przeciwieństwie do Marvela, który co rusz pokazuje ciekawe opowieści ze swojego uniwersum, DC Comics rzadko można zobaczyć na wielkim ekranie. Z jednej strony to błąd - z drugiej wypada sądzić, że wszystko, co opatrzone jest kultowym znakiem DC będzie najlepsze. Czy tak jest z "Ligą sprawiedliwości"?

Ben Affleck, Gal Gadot, Ezra Miller, Ray Fisher, Jason Momoa, Henry Cavill, Jeremy Irons, J.K. Simmons grają postaci, które zasługują na to, żeby nakręcić osobne filmy na ich temat. Szczególnie Aquaman grany przez Jasona Momoę podoba się - szczególnie - damskiej części widowni.

Filmowy król mórz i oceanów świetnie oddaje to, co znamy z komiksowych perypetii bohatera. Pomimo, że brak mu blond fryzurki i zielonego kostiumu to tatuaże i butelka whiskey robią swoje.

Bardzo słabo - po raz kolejny - wypada Ben Affleck w roli Batmana. Ani patos, ani poczucie humoru i misji nie pasują do człowieka, który lepiej sprawdza się w innych rolach. Nikt zresztą nie jest w stanie doścignąć pierwszego i najlepszego Michaela Keatona, który bezpardonowo walczył z równie dobrym aktorsko Jackiem Nicholsonem. Podobnie rzecz ma się z mało śmiesznym Flashem (o niebo lepszy jest aktor grający w serialu na Netflix). Na szczęście te luki wypełniają grający komisarza Gordona czy wiernego kamerdynera Batmana - Alfreda.

Efekty specjalne połączone ze światem DC Comics, w którym Amazonki, Atlantydzi i ludzie walczą przeciwko tajemniczej sile rodem z kosmosu nie za bardzo przypadną widzom do gustu. Potrzebaby czegoś świeższego i wartego wykorzystania w filmie, którego historia sama się sprzedaje.

Choć w "Lidze sprawiedliwości" mamy dużo chaosu organizacyjnego i finał bez fajerwerków to bez nich nie doczekalibyśmy się zapowiedzianych na 2018 rok premier opowieści o Aquamanie czy Cyborgu (2019). Mam nadzieję, że te dwa filmy poziomem i historią nadrobią lekkie wzbicie w powietrze "Ligi sprawiedliwości".

A na ten film? Trzeba iść jeśli jest się fanem DC Comics. Jeśli nie - warto zastanowić się, czy nie lepiej wybrać którąś z innych produkcji.

sobota, 18 listopada 2017

Obudź się!

Ponad 80 procent czasu niepoświęcanego na sen spędzamy na autopilocie. O co chodzi? Wszyscy znamy to uczucie - jedziemy samochodem w długą drogę i kiedy docieramy na miejsce – niewiele z tej podróży pamiętamy. To samo z podróżą samolotem, pociągiem czy nudnym dniem w pracy?



Dlaczego tak się dzieje? To dlatego, że przy rutynowych czynnościach podświadomość przejmuje kontrolę, żeby oszczędzać energię: działamy na autopilocie. Dzieje się tak każdego dnia, kiedy jesteśmy w pracy, z bliskimi czy po prostu żyjemy swoim życiem.

„Obudź się!” to seria eksperymentów pomagających wyrwać się z tej pułapki, która ogranicza naszą kreatywność i uniemożliwia pójście inną drogą.  Chris Barez Brown pokazuje jak walczyć z rutyną dnia codziennego i starać się wspinać po drabinie rozwoju osobistego.

Bardzo ważne jest bowiem dbanie o siebie. To, co odbieramy przez autopilot jako egoizm jest tylko przykrywką dla działań, które pozwolą nam pomagać innym. Jak człowiek nieinwestujący w rozwój może wspierać bliźniego? Nie może! "Obudź się!"

Autor zaczyna od oddechu, który rzeczywiście jest gdzieś "poza nami". Dzięki ćwiczeniom zawartym w książce nauczymy się powoli panować nad czynnością, która jest automatyczna. Pozwala to poczuć się lepiej i walczyć o lepsze jutro.

Jeszcze lepiej poczujemy się, gdy po porządnych wdechach zdamy sobie sprawę, ile pieniędzy wyrzucamy na rzeczy niepotrzebne. Idea przeżycia za 10 złotych dziennie nie wzywa do ascezy jednak skłania do myślenia na temat naszych potrzeb i Potrzeb. Specjalnie używam wielkiej litery by zaznaczyć, że wiele z zachcianek jest dla ludzi niepotrzebnych. Chris Barez Brown zwraca szczególną uwagę na cukier i przetwory mleczne. Nie - to nie Anna Lewandowska czy Majewski - jednak argumenty w "Obudź się" znów przemawiają za zmianą.

Słusznie - i niejako odtwórczo - Chris Barez Brown pisze o zgubnym wpływie telewizji, internetu i komórki na życie ludzi. Odtwórczo ale z argumentami, które każą nam zastanowić się nad tym, czy warto ponad 200 razy dziennie sprawdzać status na Facebooku, Instagamie czy Snapchacie. Warto? Obudź się!

I na koniec rzecz o przemijaniu. Wszystkie eksperymenty w książce zawarte prowadzą nas do smutnej prawdy, w której ludzie umierają. Nikt nie będzie żyć wiecznie i nie pomoże w tym rozwój nowych technologii i wzrost jakości tekstów na Pudelku. Każdy kiedyś odejdzie. Pojawia się jednak pytanie - czy nadal będziesz planował/panowała czy może obudzisz się i zaczniesz żyć tu i teraz!



piątek, 17 listopada 2017

Yerba mate - nowa jakość?

Komu znudziły się już tradycyjne smaki herbatki popijanej chętnie przez Wojciecha Cejrowskiego musi spróbować VERDE MATE - "palety smaków z natury".


Podstawową zaletą jest brak pyłu charakterystycznego dla klasycznej yerby (m.in. Pajarito, Taragui). Nie żeby jakoś drastycznie ograniczał on możliwość picia tego napoju redem z dżungli amazońskiej jednak dla początkujących mateistów to ciekawe rozwiązanie ułatwiające picie yerby. Szczególnie dla tych, którzy zamiast lufki piją napar przygotowany w tradycyjnym sitku.

Miałem okazję spróbować trzech rodzajów Verde Mate. Najlepsza moim zdaniem była Katuava, która pozbawiona jest goryczki a jednocześnie daje głęboki smak produktu, na który czekają wyrobieni smakosze napoju z Ameryki Południowej. Wspomniana catuava to ciekawy wynalazek matki natury, który posiada wiele właściwości nieustępujących działaniu yerby. Głównym jest działanie rozkurczowe oraz uspokajające na cały układ nerwowy. Oczywiście picie nie wyeliminuje od razu i całkowicie schorzeń pasjonata tej herbaty jednak regularne dawkowanie przyniesie ciekawe rezultaty.

W niczym nie ustępuje jej Energia Guarana z dodatkiem owoców goi i pestek słonecznika. Tu największy wpływ na smak mają wspomniane czerwone owoce - popularny przeciwutleniacz. Wydaje mi się jednak, że w zetknięciu z yerbą smak ich oraz samej herbaty nie jest najlepszy. Poprawiony miodem pozwala jednak na konsumpcję nawet na zimno.

Jako próbkę otrzymałem Verde Mate Cactus De Juarez - z dodatkiem opuncji, kwiatu kaktusa i trawy cytrynowej. Przyznam szczerze, że takiego kopa nie czułem dawno. Myślę, że to przez ciekawe połączenie trawy cytrynowej, która nadaje bardzo silny aromat oraz niesamowity smak.

Mam nadzieję, że gama produktów Verde Mate będzie się rozszerzać dając nam możliwość poznawania nowych smaków i unikalnych połączeń prawdopodobnie najlepszej herbaty na świecie.

sobota, 11 listopada 2017

Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą

Ludzie uwielbiają historie z happy endem. Takie, w których główny bohater upodli się do granic możliwości a potem powoli - krok po kroku osiągnie to, o czym marzymy płacząc wieczorem w poduszkę. Łukasz Grass pisząc książkę "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" i prezentujac sylwetkę Jerzego Górskiego realizuje powyższe w 110 procentach.


Jerzy Górski w "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" wielokrotnie podkreśla, że powinien już dawno umrzeć. Ilość heroiny i innych używek jakie dostarczał sobie przez długie lata są zabójcze dla każdego uzależnionego.

Już pierwszy eksperyment z morfiną, której dawka była o wiele za duża mógł pozbawić bohatera książki "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" życia. Potem było jeszcze gorzej - z finałem, w którym Górski chciał za pomocą zastrzyku z czekolady wyrwać się z więzienia - swojego drugiego domu.

Nic nie zapowiadało tego, że Górski osiągnie coś w jakiejkolwiek dziedzinie. Szukający nowych używek i doznań nie wspomina o podjęciu ówczesnych próbach jakiejkolwiek pracy. Wykorzystujący dobre serce matki prowadził swój żywot "poczciwego" narkomana żyjącego z gotowania słomy makowej i wsparcia wspólnoty narkomanów.

Trudno powiedzieć, kiedy Górski zdecydował się na odwyk i pójście do Monaru. Wszak wcześniejsze próby odtrucia i zerwania z nałogiem konczyły się fiaskiem. Jerzy Górski poświęca dużo miejsca swojemu pobytowi w organizacji Marka Kotańskiego. Surowy regulamin i początki ... biegania zaczęły się właśnie tam. Wspominany regulamin - z punktu widzenia normalnego człowieka wydaje się abstrakcją jednak wiele osób wyleczył z uzależnienia na zawsze.

Siła jaką zdobył Górski podczas odwyku i fakt, że wszystko w życiu robił na maksa pchnęły go w kierunku triathlonu. Książka "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą" to także nieśmiała (a szkoda) opowieść o pierwszych zawodach triathlonowych w Polsce.

Bez pianek, specjalnych boksów czy tłumu kibiców Jerzy Górski i spółka starali się w naszym kraju zaszczepić amerykańskie pomysły. Okazuje się, że nie byłoby dzisiejszego Ironmana w Gdyni i paru innych imprez gdyby nie upartość także Jerzego Górskiego, który by dostać się na zawody do USA dokonał rzeczy pozornie niemożliwej. Jakiej? Przeczytajcie w "Najlepszy. Gdy słabość staje się siłą"

Łukasz Grass jako dziennikarz i zawodnik triathlonowy wykorzystał historię życia Górskiego do stworzenia opowieści, w której realizuje się motyw od pucbuta do milionera. Świetnie napisana opowieść sprawia, że człowiek mógłby w listopadowy niedzielny poranek spróbować wskoczyć w piankę i popływać na jakimś trathlonowym akwenie.  Oczywiście warto brać poprawkę na cudowne uzdrowienie i świetne wyniki Górskiego bo każdy organizm jest inny i niewielu uda się zrealizować ten piękny sportowy sen.

Mam nadzieję, że teraz po publicznej spowiedzi Jerzy Górski skoncentruje się na dokładniejszym pokazaniu swojej kariery w świecie sportu. Narkotyków i innych używek starczy nam na długo.

piątek, 10 listopada 2017

Ksiądz Józef Tischner. Krótki przewodnik po życiu

Jak iść przez życie znajdując szczęście? Czy pozytywne myślenie wystarczy? Warto współczesne sądy na ten i inne tematy skonfrontować z książką "Ksiądz Józef Tischner. Krótki przewodnik po życiu" ukazującej się nakładem Wydawnictwa Znak.


217 stron góralskiej mądrości to przede wszystkim chwila wolności dla czytelnika. Chwila, w której może się zatrzymać i zastanowić się nad pojęciami, od których uciekamy na codzień. Weźmy na przykład człowieka. Przejmujesz się sąsiadem, szefem czy bezdomnym napotkanym na ulicy? Umiesz wyjść poza siebie? Poza swoje uprzedzenia, przekonania czy zabobony, w które wierzysz? Rozbić zwierciadło, które zaburza wygląd rzeczywistości? Jeśli tak - możesz według ks. Tischnera - nazywać siebie człowiekiem.

Człowiek to spotkanie. "Doświadczyć to znaczy przeżyć coś takiego, dzięki czemu będzie można potem świadczyć." Tylko przez relacje można osiągnąć to, czego tak szukamy czyli szczęścia. Przykładem niech będą - jak pisze ks. Tischner - pierwsze miłości - miłości od pierwszego wejrzenia. Czy jest coś piękniejszego niż nagłe uczucie bliskości i tęsknoty za nieznanym do końca osobnikiem/osobniczką?

"Każdy człowiek uczy się oblicza Boga z twarzy ludzkiej" - pisze autor "Filozofii po góralsku". Wspomniane doświadczenie człowieka to także doświadczenie Boga. Takie przyziemne i bardzo proste. On jest w nim/ w niej. Umiejętność tego dostrzegania jest lepsza niż rozumienie wszystkich praw rządzących ludzką naturą.

Oprócz wspominanych tematów ważnym dla mnie - jako ojca - jest rozdział poświęcony wychowaniu. Nauczanie dziecka przez zadawanie pytań to ciekawy kierunek, dzięki któremu najmłodsi szukają w otaczającym ich świecie odpowiedzi.

Pojawia się również problem poruszania we współczesnym świecie. Czy brać wszystko jak leci bez zastanowienia? Albo odrzucać nwoinki i nurty pojawiające się każdego dnia? A może istnieje słynny złoty środek?

Ksiądz Józef Tischner w charakterystyczny dla siebie sposób, z humorem oraz retorycznym zacięciem stara się czytelnikowi oswoić współczesny świat.

Kto może nas dzisiaj zbawić? Któż jak nie ten, który filozofię wytłumaczył nawet góralom.

Obowiązkowa lektura na trwający listopad.

wtorek, 7 listopada 2017

Wojna na słowa czyli jak wygrać każdy spór?

Robert Mayer pokazuje, że nie wystarczy używać takich zwrotów jak: "ja pani/panu nie przeszkadzałem" czy "bon ton" aby umieć wygrywać każdy słowny spór. Jeśli ktoś chce się rozwijać należy przejść na wyższy poziom wojny na słowa. Jak więc wygrać każdy spór?


Podstawą metody Mayera jest wykorzystywanie tego, co nazywamy energią przeciwnika. Okazuje się, że w wielu wypadkach wystarczy umiejętnie użyć podanych przez oponenta argumenty, by wygrać spór. Jak to zrobić? W przeciwieństwie do innych książek "Wojna na słowa" wyjaśnia to krok po kroku.

Podręcznik prezentuje przykłady sporów i argumentacji werbalnej. Nieważne, czy dotyczą one prób sprzedaży nowego produktu czy wyjaśnienia sprawy w recepcji - czytelnik widzi jak słowne utarczki wygrywać. Książki bowiem o takim charakterze - co muszę jeszcze raz podkreślić - potrafią być napisane w taki sposób, by nie było konkretnej odpowiedzi. Jak dobry coach potrafią krążyć wokół problemu bez propozycji rozwiązania sprawy. Robert Mayer pisze inaczej.

Zamiast wymieniać korzyści produktu zadaj kupującemu pytania, na które sam musi sobie odpowiedzieć. Dodawaj do swoich wypowiedzi trochę pieprzu - spraw, by odbiorca zainteresował się treściami głoszonymi przez Ciebie.

Graj na ludzkiej potrzebie postępowania w sposób, który poprawia samoocenę. Na potrzebie, by mie klasę, by być modnym i wiecznie zdrowym. By mieć cechy, które zwiększają poczucie własnej wartości.

Powyższe rady to tylko początek opowieści, w której nauczysz się udoskonalać porozumiewanie się z ludźmi i ... wygrasz każdą wojnę na słowa.

Robert Mayer udowadnia, że retoryka w czasach nowych technologii to "staroć", która pozwala rywalizować we współczesnym świecie.

Warto nie tylko przeczytać ale nauczyć się na pamięć. Każdy przecież lubi rywalizować i wygrywać.






niedziela, 5 listopada 2017

Półmaraton Gdańsk 2017

polmaratongdansk.pl

Doskonała pogoda i świetna organizacja pozwoliły biegaczom na poprawienie swoich wyników i nierzadko - uzyskanie życiówek. Półmaraton Gdańsk 2017 uważam za udany.


Atestowana trasa o długości 21,0975 km przebiegała przez główne arterie miasta. Organizatorzy określają ją mianem płaskiej, szybkiej i widowiskowej zarówno dla biegaczy, jak i dla kibiców. START znajdował się na ulicy Żaglowej. Potem uczestnicy pokonywali ulice Marynarki Polskiej, Jana z Kolna, Wały Piastowskie, Aleja Zwycięstwa, Aleję Grunwaldzką, Pomorską, Chłopską, Obrońców Wybrzeża, Czarny Dwór, Drogę Zieloną, Marynarki Polskiej i znów Żaglową. Meta znadjowała się w Hali AmberExpo, gdzie udało się stworzyć klimat zwycięscy dla każdego pokonującego ostatnie metry - bez względu na wynik.

Jak zwykle znaleźli się tacy, którzy w biegaczach widzą wrogów i winnych paraliżu miasta. Wydaje mi się jednak, że organizatorzy starają się wyjść naprzeciw niebiegającym minimalizując niedogodności. Puszczanie samochodów w "okienku" czy w miarę systematyczny ruch na przejściach dla pieszych to tylko niektóre z zauważonych przeze mnie zmian. Gdańsk - ze względu na rosnącą frekwencję - nigdy nie dogoni Torunia, gdzie udało się puścić maraton bez praktycznie żadnych ważnych zamknięć ulic.

Ciekawa sprawa działa się na parkingu niedaleko sklepu WURTH (vis a vis Żaglowej) gdzie od lat stają uczestnicy maratonu i półmaratonu. Ochroniarz dostał (?) polecenie uniemożliwienia stawania samochodem w tamtych rejonach. Walka okazała się przegrana - biegacze zastawili parking skutecznie. Czy naprawdę nie można zostawić samochodu w tamtym miejscu, gdzie parkował nawet Adam Korol? :)

4,5 tysiąca biegaczy pokonało półmaraton a reszta mierzyła się na dystansie 5 kilometrów. Ten bieg - drugi w historii - jest również ciekawym uzupełnieniem oferty biegowej Gdańska choć nie tak "krajobrazowym" jak półmaraton. Na trasie zobaczyć bowiem można jak historia miesza się z nowoczesnością a różne kultury w Gdańsku znajdują miejsce dla siebie.

Jeśli komuś mało może już przygotowywać się do Gdańsk Maraton 2018. Trasa biegnie po tych samych ulicach dając jednak więcej możliwości - m.in. przebiegnięcia we wnętrzach Europejskiego Centrum Solidarności. Byłem, biegałem, polecam.

Wyniki znajdziesz tutaj

wtorek, 31 października 2017

Żywe Muzeum Piernika. Toruń 2017

Wikipedia

Jaki jest najważniejszy składnik piernika? Skąd w ogóle piernik i dlaczego Toruń należał do Hanzy? Na te i inne pytania uzyskacie odpowiedź podczas wizyty w Żywym Muzeum Piernika w Toruniu.


Miesząca się w Toruniu na ulicy Rabiańskiej 9 instytucja jest przykładem nowej jakości w podejściu do turystów. Interakcja i możliwość samodzielnego zrobienia piernika to tylko początek ciekawej wizyty, którą trzeba odbyć podczas wizyty w Toruniu.

Pokaz trwający około godziny to połączenie dawki dobrego humoru z wiedzą i ciekawostkami, o których nie śnił nawet Mikołaj Kopernik. Pracownicy - przygotowani merytorycznie i posiadający dar kontaktu z odbiorcą w ciekawym otoczeniu zdradzają strzeżone tajemnice toruńskich wypieków. Zdradzają pod karą wystąpienia pypci na języku - ja jednak zaryzykuję. Jo! :)

Mało kto wie, że najważniejszym składnikiem piernika jest ... pieprz. Nie miód, cukier czy gałka muszkatołowa a właśnie pieprz. Czym różni się kłącze od korzenia? Ile czasu musi leżeć ciasto piernikowe aby nadawało się do spożycia? Opowiada o tym wiedźma korzenna - osoba nie tyle brzydka jak noc i wredna jak szef co bardzo mądra.

Wspomaga ją mistrz cechu piekarzy chleba miętkiego i niewarzonego nadzorując pracę nad powstawaniem ciasta. Nadzoruje pracę zwiedzających, którzy muszą dobrze mąkę przesiać, przyprawy pododawać i wszystko zacnie wymieszać. Testem na jakość wykonanej pracy jest to, że ciasto po obróceniu miski nie wylatuje na jednego z widzów. A jeśli wypadnie? Ponoć miało to miejsce podczas jednej z wizyt ekipy telewizyjnej. Jo! :)

Czy dzisiaj stosuje się stare sposoby wypiekania słodkości kojarzących się z Toruniem? Te z miodem chełmińskim i resztą przypraw? Wyjaśnia rodzeństwo Rabiańskich, których królestwo znajduje się na II piętrze. Można zobaczyć tam zautomatyzowaną linię do produkcji pierników oraz dowiedzieć się w jaki sposób produkowane są one dzisiaj. To podróż do świata, w którym nikt już nie czeka na statki wypełnione przyprawami a liczy koszty uzyskania pożądanego piernika.

Wisienką na torcie jest możliwość samodzielnego przyozdobienia piernika - począwszy od koronek na bardziej skomplikowanych wzorach kończąc. Jeśli sami nie czujemy się na siłach - za dodatkową opłatą - może zrobić nam to mistrzyni lukru i kwiecistych opowieści po francuskich szkołach. Jej ukończone szkoły niby światowe a mówi JO!

Na miejscu znajduje się sklepik, w którym mamy chyba wszystkie pamiątki związane z piernikiem (oprócz bielizny).

Czy warto odwiedzić Żywe Muzeum Piernika? Jo! Dlaczego? Patrz wyżej.

Więcej informacji o aktualnym stanie piernikowego królestwa z Torunia dostępne jest na stronie www.zywemuzeumpiernika.pl

niedziela, 29 października 2017

Toruń Maraton 2017

Czy kiedykowiek miałeś(aś) okazję biegać maraton, w którym najpierw padał ulewny deszcz a później wiał orkan Grzegorz? Jeśli Twoja odpowiedź jest negatywa to z pewnością nie brałeś(aś) udziału w Toruń Maraton 2017.


Jubileuszowy - bo 35. maraton zakończył się według wielu obserwatorów skandalem. Okazało się bowiem, że jeden z zawodników z czołowki nie ze swojej winy skrócił trasę. Organizatorzy przyznali dwa pierwsze miejsca ex aequo co było najlepszym możliwym rozwiązaniem w takiej sytuacji. Nie uniknęli jednak wielu komentarzy, w których uczestnicy zwracali uwagę na błędy w organizacji. Nawet tak wspaniała instytucja, jaką jest zwycięzca w kategorii M65 w rozmowie przed Motoareną narzekał, że nie dostał pucharu a jedynie dyplom i "coś tam jeszcze". Czy Polaków da się zadowolić? Okazuje się, że choćby organizator biegał za biegaczem z parasolką - nie ma na to większych szans.

Organizatorzy nie mieli wpływu na pogodę, która była największą przeszkodą dla uczestników. Silny wiatr i mocny deszcz sprawiały, że pomimo faktu, iż trasa maratonu przebiegała na dwóch pętlach o tym samym dystansie i można było pokusić się o życiówkę - było to zadanie trudne do wykonania. Czas 2:34.37, jaki osiągnęli zwycięzcy w kategorii mężczyzn jest i tak bardzo dobry mając na uwadze fatalną aurę.

Start, meta oraz miasteczko biegowe zlokalizowane były w obrębie stadionu żużlowego Motoareny. Oprócz walorów turystycznych nawet dla osób, które nie interesują się żużlem to miejsce stanowiło świetną bazę przed i po biegu. Ciepły posiłek i gorący prysznic - czegóż więcej może chcieć człowiek po przebiegnięciu 42 km?

W maratonie 2017, półmaratonie 2017 i biegach dla dzieci wzięło udział w niedzielę w Toruniu prawie 1200 osób.

Do zobaczenia za rok!

piątek, 27 października 2017

Święty Brat Albert - tajemnica całkowicie odkryta

Brat Albert patrzy wprost w obiektyw. Nie uśmiecha się, nie pozuje. Zniszczony habit jest przewiązany w pasie sznurem. Prawą rękę opiera na lasce, w lewej trzyma papierosa. Nie jest ckliwym staruszkiem. Miłość, jaką otaczał ubogich i wszystkich dookoła, była męska i radykalna. Wymagająca i wybaczająca. Po prostu ojcowska (fragment książki "Brat Albert. Biografia").


Na niektóre pytania nasuwające się po lekturze fascynującej książki odpowiedziała mi Natalia Budzyńska - autorka. Dziękuję Wydawnictwu Znak za pomoc w przeprowadzeniu rozmowy.


Kiedy tak naprawdę nastąpiło nawrócenie Adama Chmielowskiego – brata Alberta?
Tak naprawdę to nie mam pojęcia, bo to jest zawsze jakaś tajemnica życia każdego człowieka. Na pewno przełom nastąpił na Podolu u brata, gdy tenże brat sprowadził do swojego domu księdza, z którym prowadził rozmowę o Bożym miłosierdziu. Zaaranżował to spotkanie tak, żeby Adam wszystko słyszał. Adam był wtedy w dramatycznej sytuacji, po kilku miesiącach pobytu w szpitalu psychiatrycznym, w ciągłym poczuciu winy i bezsensu, niegodności własnej osoby. Był w rozpaczy i wydawało się, że nie ma szans na wyzdrowienie. Lekarze w każdym razie rozłożyli już ręce. Pomogła Dobra Nowina, którą usłyszał „przypadkiem” od nieznajomego księdza.

W Pani książce wiele można przeczytać o dzieciństwie brata Alberta. Dotarła Pani do źródeł mówiących o wielkiej religijności w tamtym okresie?
Religijność domu, w jakim wychował się Brat Albert chyba nie była jakaś specjalna, nie mam na to żadnych dowodów, ale wydaje się, że była to typowa pobożność domu w połowie XIX wieku. Podobno matka Adama była tercjarką, czyli jakoś bardziej udzielała się w parafii, ale on sam nie wspominał o domu, jako o źródle swojego powołania czy miejscu, które ukształtowało jego pobożność.

Jaki wpływ na późniejsze życie Adama Chmielowskiego – brata Alberta miała śmierć ojca?
To chyba musiałby się wypowiedzieć psycholog, jaki wpływ na dziecko ma śmierć ojca i wychowanie bez wzorca męskiego. Nie chcę kombinować.

Brat Albert poświęcił się pracy najuboższym. Czy to może być wynik udziału w Powstaniu Styczniowym?
Nie sądzę, nie przyszło mi to do głowy. Dlaczego?

Po wydaniu książki dotarła Pani czy może dostała materiały, które nie weszły w jej treść?
Nie, ale już po oddaniu tekstu natrafiłam na fotografię, której przedtem nie widziałam. Była w archiwum sióstr albertynek, tyle, że siostra archiwistka była przekonana, że ta fotografia nie przedstawia Brata Alberta tylko jakiegoś anonimowego brata, dlatego mi tej fotografii nie pokazała. Kiedy dzięki pewnej albertynce zobaczyłam to zdjęcie była przekonana, że to właśnie Brat Albert, wystarczyło porównać. No i udało się zamieścić jeszcze tę fotografię w książce, tyle, że już nie zdążyłam nic o niej napisać.

Skąd zainteresowanie – żeby nie napisać – fascynacja postacią brata Alberta, która bliższa staje się dzięki Pani książce?
Właściwie postaci, które opisuję zaczynają mnie fascynować dopiero po napisaniu o nich ksiązki. Na początku są zagadką, ale zawsze staram się odszukać ich prawdziwych. O Bracie Albercie pisano dotąd hagiografie, czyli żywoty świętych z obrazka. Przez to święci są dalecy od nas, nieprzystępni. w Bracie Albercie ostatecznie zafascynował mnie jego radykalizm, to człowiek, który wziął ewangelię na serio, który w drugim człowieku i to tym najpodlejszym, widział Chrystusa. Nie oceniał, nie osądzał, nie gardził, nie dzielił. Świetnie opisała to w prostych słowach s. Kunegunda, ten cytat jest na okładce książki. I nie chodzi w nim o to, że zmieniał się w zależności od okoliczności, więc był nieszczery. Nigdy nie chciał być od nikogo lepszy, z każdym potrafił pogadać, dla każdego znaleźć czas, z każdym się utożsamiał.

Który z obrazów brata Alberta – malarza podoba się Pani najbardziej i dlaczego?
To trudne pytanie, bo muszę przyznać, że nie jestem fanką malarstwa Adama Chmielowskiego. Osobiście nie uważam, żeby był dobrym malarzem. I nie będę oryginalna, działa na mnie tylko obraz „Ecce Homo”. Jest w nim to coś, co sprawia, że doświadcza się tego dreszczu, tej gęsiej skórki. To ikona sensu stricte. Kiedy zbierałam materiały u krakowskich albertynek, często po pracy w archiwum szłam do kaplicy i siadałam przed tym obrazem. Nie można na niego patrzeć tylko jak na dzieło sztuki. To zdecydowanie coś więcej.




10 najlepszych legend miejskich

Lubisz się śmiać? Wzruszać? Bać? Jeśli choć na jedno pytanie odpowiedziałaś twierdząco to legendy miejskie są dla Ciebie. Oto 10 najciekawszych według mnie opowieści, obok których nie przejdziesz obojętnie.


1. Goście w roślinie - opowieści, które zawierają niespodziewane pająki w bananach z popularnych dyskontów, jukach czy przesyłkach z Ameryki Południowej. Oprócz strachu czasem trafiają się rzeczywiście potwierdzone informacje, że pająki mogą przebyć duże odległości w poszukiwaniu polskiego chleba.

2. Kasia AIDS - opowieści, w których przypadkowa kobieta zaraża spragnionych wrażeń wirusem do dzisiaj jeszcze przebija się w przekazach medialnych. Wyrosła na strachu przed narkomanami Kotańskiego ta legenda miejska jest jeszcze żywa.

3. Czarna Wołga - klasyka legend miejskich, która ewoluowała od Wołgi do BMW. To samo tyczy się porywających, którzy byli w różnych wersjach już wszystkim. 

4. Krwawa Mary - coś na Halloween czyli przywoływanie duchów. Ktoś widział, ktoś słyszał ale czy to prawda? 

5. Słoneczko - gimnazja zlikwidowali więc słoneczko przechodzi do historii. Opowieści o ciąży koleżanek, które grały w tą grę mocno przesadzone i niepotwierdzone. Chociaż na mieście mówią, że...

6. Nie łykaj gumy do żucia - opowieść o tym, że guma do żucia doprowadzi do twojej zguby prześladowały pokolenie 1984. Pamiętam kiedy kolega połknął gumę - przeżywał prawdopodobnie najgorsze chwile w życiu. Dzisiaj zamiast gum używa się dopalaczy, które gwarantują szybkie zejście i nie muszą być elementem legend miejskich.

7. Rozpuszczalnik w muszli klozetowej - klasyka klasyk połączona ze zgubnym skutkami palenia na kibelku. Zawsze znalazł się sąsiad Kowalski czy Nowak, którzy ciągnąc dymka na toalecie w przerwie pomiędzy kolejnym malowaniem mogli pożegnać się z życiem.

8. Pogrzebana żywcem - co rusz media informują, że ktoś odzyskał oddech w trakcie pogrzebu a komuś zaczęło bić serce. Czy można być pogrzebanym żywcem? Sądzę, że jest to najbardziej prawdopodobna legenda miejska.

9. Milioner z sąsiedztwa - kiedy tylko w jakimś mieście pada wielka wygrana od razu zaczynają się spekulacje pod tytułem "kto". A może to Nowakowa, która tak podejrzanie wesoło wygląda? Być może Nowak bo ostatnio kupił nowe auto?

10. A jaka jest Twoja ulubiona legenda miejska?

Zaginiony symbol. Dan Brown

"Zaginiony symbol" to najlepiej sprzedająca się książka w dniu premiery. Ponad milion egzemplarzy robi wrażenie. Czy było warto sięgnąć po nie najnowszą powieść autora "Kodu da Vinci"?


W "Zaginionym symbolu" Robert Langdon na zaproszenie starego, dobrego znajomego Petera Samolona przybywa do Waszyngtonu, by wygłosić odczyt na temat symboliki, która jak wiemy, jest jego pasją i pracą.

Niestety, wszystko okazuje się misternie uknutą intrygą, która ma na celu konfrontację Langdona ze światem masonerii, symboli i innych tajemnic Waszyngtonu. Oczywiście zagrożona jest cała ludzkość i jeszcze trochę kosmosu.

Wydaje mi się, że Dan Brown najlepiej czuje się albo w Stanach Zjednoczonych albo we Francji. Bezsprzecznie najlepszy "Kod da Vinci" oraz "Cyfrowa twierdza" wraz z "Zaginionym symbolem" są dla mnie potwierdzeniem tej tezy. W najnowszym "Początku" Hiszpania jest nudna i przewidywalna a "misternie knuta intryga" - słaba i mało chytra.

Akcja omawianej teraz powieści pokazuje Waszyngton, jakiego jeszcze nie grali wraz z całą historią i masońską otoczką. Właśnie - Masoni na zawsze już pozostaną organizacją, która wykorzystana w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki - nieważne, czy będzie to książka, film czy przedstawienie teatralne - wywołują żywe zainteresowanie oraz moc atrakcji.

Dan Brown w "Zaginionym symbolu" stworzył opowieść, której się nie zapomina. Czy warto? Zdecydowanie!