sobota, 11 października 2025

AMW Arka Gdynia rozbija Anwil 108:98 w Hali Mistrzów. Kompletny występ, chłodna głowa i deszcz trójek

 Wejść do Hali Mistrzów, złapać prowadzenie w pierwszej akcji i nie oddać go ani na sekundę – tak wyglądał plan AMW Arki Gdynia i tak został zrealizowany. Drużyna Mantasa Cesnauskisa rozegrała we Włocławku mecz niemal podręcznikowy: szybki start, powtarzalność w ataku, mądre zarządzanie tempem, a przede wszystkim nieustanne karanie gospodarzy rzutem z dystansu. Efekt? Zwycięstwo 108:98 po kwartach 33:24, 30:27, 26:20 i 19:27, które ani przez moment nie było zagrożone – Anwil nie wyszedł na prowadzenie ani raz. To drugi sezon z rzędu, gdy gdynianie wygrywają w twierdzy przy Chopina, i znów zrobili to stylem.  



Jeśli w skrócie miałbym wskazać, co niosło Arkę, zacząłbym od geometrii ataku. Gdynianie szybko ustawili spacing, a Jakub Garbacz już w 125. sekundzie miał na koncie trzy trafienia zza łuku, rozciągając obronę Anwilu i wymuszając niższe rotacje po zasłonach. Zespół gości wcześnie wygrał „miękkie” elementy gry: po pierwszej kwarcie prowadził 33:24, dominując na deskach (9:3) i w kreatywności (12:3 w asystach), a siedem celnych trójek tylko przypieczętowało różnicę jakości decyzji. Po przerwie obraz się nie zmienił – szybkie 9 punktów i przewaga sięgająca 18, a w piku nawet ponad dwudziestu oczek. 



W momentach, gdy gospodarze łapali oddech serią, Arka odpowiadała wyborem właściwej akcji: pick-and-pop, szybkie przeniesienie piłki na słabą stronę, rzut z rytmu. W trzeciej kwarcie do księgi efektowności dopisał się jeszcze Michael Okauru, kończąc ją trójką „o deskę”. To był rzadki w polskiej lidze występ, w którym konsekwencja tak długo nosiła zespół.  Nazwiska? Garbacz był zapalnikiem całego wieczoru – 23 punkty i aż siedem celnych „trójek” to statystyka, która opowiada o pewności ręki, ale jeszcze lepiej o jakości przygotowania pozycji przez kolegów. Z ławki eksplodował Jarosław Zyskowski, dorzucając 21 punktów i kilka bardzo ważnych trafień za trzy, którymi gasił mini-zrywy Anwilu. Dwie „dziesiątki dwójek” w rubryce asyst to z kolei laurka dla kierowania grą: 



Kamil Łączyński rozdał 12 ostatnich podań, dołożył dwie trójki, a przy tym zamykał deskę (7 zbiórek) – pełen pakiet doświadczonego rozgrywającego wracającego do Włocławka w roli reżysera. Courtney Ramey dopasował się idealnie: 10 punktów, 12 asyst, 7 zbiórek – linijka świadcząca o tym, że piłka chodziła po obwodzie jak po sznurku. Pod koszem nieoceniony był Marko Ljubicić, który wygrywał wiele „50/50” i zamknął mecz z podwójną zdobyczą 12 punktów i 10 zbiórek. Całość spięta była aktywnością Okauru (19) i solidnym harowaniem w tle – to właśnie suma drobiazgów dała obraz zespołu kompletnego.  



Z perspektywy gospodarzy wyróżnić trzeba Isaiaha Muciusa (23) i duet strzelców Elvar Fridriksson – Michał Michalak (po 16), ale to były bardziej błyski niż konsekwencja. Anwil żył z linii – w pierwszej połowie częściej dostawał się na osobiste – lecz nie potrafił zbudować długiej serii punktowej. Gdy w czwartej kwarcie przewaga Arki urosła do 23 oczek (94:71), mecz niebezpiecznie zaczął przypominać pokaz możliwości gości. Końcówka przyniosła kosmetyczne zbliżenie wyniku, jednak znów wystarczyło jedno-dwa mądre posiadania, by zamknąć spotkanie. To była wygrana na detalu, ale i na tonie – Arka nadawała rytm od syreny do syreny.  W szerszym kontekście to zwycięstwo ma wagę większą niż jeden punkt w tabeli. Po pierwsze – buduje tożsamość. Arka drugi rok z rzędu bierze Hali Mistrzów to, co najtrudniejsze: komfort psychologiczny rywala. Po drugie – niesie bardzo konkretne wnioski sportowe: gdy ten zespół gra na łańcuchu podań, w tempie i z odpalonym rzutem za trzy, jest w stanie narzucić warunki także ekipom z czołówki. A że to dopiero 3. kolejka ORLEN Basket Ligi, takie zwycięstwa pracują na kapitał zaufania na długą jesień. To również mecz, który w liczbach i wrażeniu potwierdził, że konstrukcja rotacji Cesnauskisa broni się na wyjazdach – a to w polskiej lidze najtrudniejsza waluta.  


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz