poniedziałek, 22 września 2025

Ojciec Pio: święty, który nie potrzebuje mikrofonu

W każdy wrzesień obserwuję tę samą scenę. W osiedlowym kościele ruch większy niż zwykle, przy ołtarzu obraz brodatego kapucyna, przy drzwiach stolik z dziewięciodniową nowenną. Ktoś przewraca w palcach różaniec, ktoś inny nerwowo szuka w kieszeni drobnych na świeczkę. 



W powietrzu miesza się zapach wosku i… oczekiwania. Bo wspomnienie Ojca Pio ma w sobie coś z duchowej kolejki po sprawy naprawdę ważne: przebaczenie, sens cierpienia, odwagę, by wreszcie nazwać po imieniu to, co odkładaliśmy latami.


Nie był medialny. Nie prowadził kanału na YouTube, nie pisał tweetów. A jednak jego jedno zdanie – „Módl się, ufaj i nie martw się” – obiega świat szybciej niż viralowe wideo. Dlaczego? Bo jest irytująco proste. W epoce rozwiązań „pro” i „premium” święty z Pietrelciny proponuje instrukcję z trzech czasowników w trybie rozkazującym. Trudno o bardziej antymodny minimalizm.


Ojciec Pio bywa przedstawiany jak cudotwórca „od zadań specjalnych”: od trudnych egzaminów, zagrożonych małżeństw, badań lekarskich, które nie dają spać. Tymczasem jego metoda była brutalnie przyziemna: spowiedź, Msza, różaniec. Zero fajerwerków, zero duchowych „skrótek”. To dlatego kolejki do konfesjonałów w jego sanktuarium – i w parafiach, które czczą go szczególnie – wyglądają jak żywe przypowieści o cierpliwości. Nikt nie robi selfie w kolejce do rachunku sumienia.


Oczywiście, wokół Ojca Pio narosły opowieści. Stygmaty, bilokacje, przenikliwe poznanie serca penitentów – wszystko to fascynuje i dzieli. Jedni widzą w tym jasny znak Bożej interwencji, inni – religijną „legendę miejską”, która pączkuje z każdą opowieścią świadka. Paradoks polega na tym, że nawet jeśli ktoś odłoży na bok całą „nadprzyrodzoność”, pozostaje twardy rdzeń: człowiek, który przez dziesiątki lat siedział w konfesjonale i traktował serio cierpienie innych. Współcześnie, gdy większość z nas woli „porozmawiać o emocjach” niż się nawracać, to brzmi jak program bardzo mało romantyczny. A jednak – działa.


Jest jeszcze inny, mniej wygodny wątek. Pobożność wokół świętych potrafi zamieniać się w kicz. Tekturowe obrazki, przesłodzone modlitewniki, dewocjonalia, które przyprawiłyby o rumieniec barokowego snycerza. Ojciec Pio nie potrzebuje plastikowej aureoli. Potrzebuje naszego czasu. Dziesięciu minut ciszy dziennie. Jednej porządnej spowiedzi na kwartał. Tego, byśmy przestali „kolekcjonować” nabożeństwa jak aplikacje i zaczęli praktykować jedną rzecz naprawdę: pojednanie.


Pisać felieton o kimś tak popularnym, jak Ojciec Pio, to ryzyko powtórzenia banałów. Ale może właśnie one są tu ważne, bo w życiu duchowym rzadko przegrywamy na polu innowacji; przegrywamy na polu konsekwencji. Od Ojca Pio nie weźmiemy recepty na natychmiastowe szczęście. Weźmiemy raczej plan dnia: „Rób, co możesz; resztę powierz Bogu”. W epoce nadzwyczajnych oczekiwań brzmi to wręcz obrazoburczo. A jednak uwalnia. Bo skoro nie muszę wszystkiego kontrolować, mogę wreszcie zacząć robić to, co naprawdę mogę: przeprosić, oddać dług, zadzwonić do dawno zapomnianego przyjaciela.


W polskich realiach Ojciec Pio ma jeszcze jedną funkcję: ściąga do kościoła ludzi z bardzo różnych światów. Obok emerytki z różańcem stoi menedżer z telefonem, student w bluzie z kapturem i taksówkarz, który „wpadł tylko zapalić świeczkę”. To nie jest pobożność „dla wtajemniczonych”. To jest pobożność dla tych, którym życie się rozjechało, a którzy jednocześnie mają odwagę przyznać, że bez łaski nie poskładają go na nowo. Ojciec Pio był świetnym diagnostą nie dlatego, że czytał w myślach. On po prostu wierzył, że człowiek chce być prawdziwy, gdy czuje się bezpiecznie. Konfesjonał był jego kliniką bezpieczeństwa.


Czy współczesny człowiek jeszcze tego potrzebuje? Sądzę, że bardziej niż kiedykolwiek. Jesteśmy przebodźcowani, ale nieprzebaczeni. Doskonale znamy swoje „triggery”, ale nie umiemy ich nazwać grzechem. Potrafimy troszczyć się o „dobrostan”, a nie umiemy przyjąć Krzyża. Ojciec Pio nie glamuryzuje cierpienia. On je porządkuje: żeby nie było kultem bólu, tylko kanałem łaski. To różnica subtelna, a fundamentalna.


I jeszcze jedno. W jego historii uderza dyscyplina. Gdy w naszej codzienności dominuje tryb projektowy – sprinty, kamienie milowe, KPI – Ojciec Pio ma swój rytm: Liturgia Godzin, Msza, konfesjonał, krótkie rozmowy duchowe. Nie ma w tym nic spektakularnego. Ale to właśnie takie „małe stałości” chronią w chwilach wielkich sztormów. Nie trzeba być mistykiem, by to zastosować. Wystarczy ustawić budzik piętnaście minut wcześniej. Zdziwisz się, ile rozmów z Bogiem mieści się w kwadransie.


Felieton powinien kończyć się tezą, więc niech będzie bez fajerwerków: Ojciec Pio jest świętym na czasy, w których wszystko krzyczy „więcej”, a on spokojnie mówi „mniej, ale głębiej”. Mniej rozproszeń, więcej ciszy. Mniej obietnic, więcej sakramentów. Mniej deklaracji, więcej pojednania. Jeśli chcesz sprawdzić, czy to działa, nie szukaj znaków. Ustaw się w kolejce – tej najtrudniejszej: do prawdy o sobie. Resztę, jak mawiał kapucyn z Pietrelciny, powierz Temu, który naprawdę wie, co z tym zrobić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz