sobota, 16 grudnia 2017

Forcecon 2017

Yoda Master
Drugi Zlot Fanów Gwiezdnych Wojen FORCECON 2017 okazał się wydarzeniem ... o niebo lepszym niż pierwszy zlot. I nie chodzi tu o świetny film"Ostatni Jedi" a doskonałą organizację i atmosferę, która sprawia, że wejherowska impreza może być nazywana kultową w skali kraju.


Wszystko rozpoczęło się tradycyjnie - na wejherowskim rynku przed pomnikiem Jakuba Wejhera, który tego dnia był wystylizowany na postać Lorda Vadera. Po powitaniu gości Zlotu i odegraniu Hymnu Imperium, uroczysta parada uczestników wyruszyła do Wejherowskiego Centrum Kultury, gdzie na uczestników czekało wiele atrakcji. Z racji posiadania mniejszych dzieci staliśmy w kolejce do malowania buziek, gdzie tworzono niesamowite malunki m.in. Yodę czy C3PO.

Równie niesamowite rzeczy - choć na martwym organizmie - robił Piotr Mintura, który udowodnił, że lepienie figurek z plasteliny nie odeszło do lamusa. Okazuje się, że przy pomocy paru prostych trików można stworzyć bohaterów sagi, aby na długo gościli na półce prawdziwego fana. Podczas warsztatów z plasteliny wykonano szereg świetnych postaci.

 W ogóle Forcecon to impreza, która pokazuje, że są jeszcze w Polsce ludzie z pasją i zaangażowaniem. Od Piotra Kalki - prezesa fundacji Pro Turris, który umiał znaleźć i namówić Legion 501 (szacunek dla tych zakręconych maniaków), wspominanego Minturę czy Grzegorza Chudego do aktywnego udziału w zlocie. Obrazy tego ostatniego pięknie oddają połączenie "Gwiezdnych wojen" i współczesnego świata, w którym podział na dobrą i złą stronę mocy jest coraz bardziej widoczny (i nie mam tu na myśli Jarosława Kaczyńskiego).

Kto był żądny dawki wiedzy o Gwiezdnych Wojnach nie mógł ominąć Szymona Rudźko, Grzegorza Szczepaniaka czy Jana Platy - Przechlewskiego. Szczególnie filozoficzne ujęcie pana Rudźko wydaje się ciekawe w kontekście całej wiedzy o dziele Georga Lucasa. Można było sprawdzić się w swojej wiedzy na temat "Gwiezdnych wojen" - a przyznać trzeba, że pytania do najłatwiejszych nie należały.

Przygotowana została również Strefa Gier - planszowych i komputerowych, w której każdy mógł zobaczyć, w jaki sposób Gwiezdne wojny opanowały praktycznie każdą dziedzinę rynku. Od stoiska z ubraniami (byli na Forceconie), po książki (również były), gry (jak wyżej), klocki (kocham) po spore grono przebranych mieszkańców Wejherowa. Najlepszy dla mnie był mały Lord Vader (niech moc będzie z Tobą na całe życie) oraz Leia (żonaci panowie płaczą).

Brawa należą się wolontariuszom fundacji Pro Turris - w tym także uczniom Gimnazjum im. Mikołaja Kopernika (to przy rondzie).

To co? Do zobaczenia w maju 2018 przy kolejnej premierze?




Pazur sprawiedliwości

Pamiętacie słynne owieczki, które umiały rozwiązywać kryminale zagadki? Okazuje się, że teraz zastąpiła je jedna papuga. W "Pazurze sprawiedliwości" Leonie Swann stworzyła niesamowitą zagadkę, której finał jest równie zaskakujący co wybór na premiera Mateusza Morawieckiego. 


Doktor Augustus Huff, wykładowca sławnego Uniwersytetu w Cambridge, staje przed poważnym problemem: Elliot Fairbanks, jeden z jego studentów, zginął w nieszczęśliwym wypadku. Augustus podejrzewa, że mogło to jednak być morderstwo, gdyż ofiara nie należała do najgrzeczniejszych. Dlaczego jednak morderstwo? Kto mógł czyhać na życie młodego studenta?

Augustus przy wsparciu Graya, afrykańskiej papugi żako, która należała do zmarłego studenta, wyrusza na poszukiwanie zabójcy. Augustus z początku popełnia błąd za błędem, papuga zaś okazuje się ptaszyskiem nad wyraz przemądrzałym. Okazuje się jednak, że to właśnie ona jest kluczem do rozwiązania całej zagadki. Można powiedzieć nawet, że zna mordercę jak własne upodobania do orzeszków i winogron.

Leonie Swann uczyniła głównymi bohaterami swoich opowieści zwierzęta. "Sprawiedliwość owiec" stało się klasykiem, bez którego przeczytania nie można nazwać siebie prawdziwym miłośnikiem książek. Autorka także w "Pazurze sprawiedliwości" sprawia, że papuga żako posiada zdolności na miarę Watsona, który czasem przeszkadzając i błądząc naprowadzał Holmesa na dobry trop.

Leonie Swann snuje ciekawą opowieść, z której wynika, iż czasem niemi świadkowie naszych czynów - zwierzęta - gdyby mogli mówić powiedzieliby wiele na nasz temat. 

Zachowujcie się więc dobrze bo niedługo wigilia, a wtedy zwierzęta mówią ludzkim głosem i nóż-widelec powiedzą coś  o naszych grzeszkach. Miłej lektury!


O autorce:

Leonie Swann urodziła się w 1975 roku niedaleko Monachium. Studiowała filozofię, psychologię i literaturę angielską w Monachium i Berlinie. Jej dwie pierwsze powieści "Sprawiedliwość owiec" i "Triumf owiec" od razu okazały się sensacyjnym sukcesem: obie miesiącami utrzymywały się na szczycie list bestsellerów i do tej pory zostały przetłumaczone na 25 języków.
Obecnie Leonie Swann mieszka otoczona bluszczem i glicyniami w Anglii i Berlinie

wtorek, 12 grudnia 2017

Timeline Polska rządzi!

W którym roku wybrano papieża - Polaka? Kiedy powstał Szlak Bursztynowy? W którym roku miała miejsce Konfederacja Warszawska? Kiedy powstał Zakład Narodowy im. Ossolińskich? To tylko niektóre z pytań, na jakie natraficie w grze "Timeline Polska".

Timeline Polska - co to jest?


Gra Timeline Polska należy do bestsellerowej serii gier, które podbiły cały świat, ale karty znajdujące się w tej wersji, dotyczą tylko wydarzeń z Polski. Z grą "Timeline: Polska" historia okazuje się być nie tylko ciekawa, ale wręcz fascynująca.


Zasady gry Timeline Polska


Na początku gry gracze otrzymują taką samą liczbę kart reprezentujących różne wydarzenia z naszej historii. Ilustracje, których autorką jest Agnieszka Dąbrowiecka są mocnym atutem Timeline Polska - widać, że w połączeniu z konsultacją historyczną z Łukaszem Wllińskim tworzą mieszankę wybuchową.

Rozpoczynając rozgrywkę wyciągamy z talii jedną losową kartę kładąc ją na stole, tak aby był widoczna strona z datą. Może to być na przykład wspomniany już wybór Polaka na Papieża, strajk w Stoczni Gdańskiej,  wynalezienie Melexa, powstanie komputera K-202 czy ważne odkrycie naukowe.

Pierwszy gracz wybiera jedną ze swoich kart i umieszcza ją przed lub za kartą na stole w zależności od tego czy uważa, że miało miejsce przed lub po. Przykładowo premiera "Dziadów" Kazimierza Dejmka jest łatwa do "ułożenia" gdy będziemy mieli bitwę pod Legnicą.  Teraz na stole mamy dwie karty a kolejny gracz ma ... utrudnione zadanie. Oprócz okresu przed i po pierwszej karcie ma do wyboru także czas pomiędzy. Pierwsza audycja radia Wolna Europa czy wynalezienie spinacza biurowego są już trudniejsze do ułożenia.

Jakie trudności napotkamy?


A gdy na stole leży już kilkanaście kart?  Powstanie portu w Gdyni, zamach na Gabriela Narutowicza czy powstanie fabryki Wedel trzeba ułożyć na linii czasu w odpowiednim miejscu. No cóż to już prawdziwe wyzwanie! W przypadku błędu tracisz kartę, którą próbowałeś dołożyć i dociągasz nową!

Grę wygra ten z graczy, który jako pierwszy pozbędzie się wszystkich swoich kart.

Czy chronogia w Timeline Polska jest ważna?


Najlepsze jest to, że do dobrej zabawy nie potrzeba wcale znać dat! Wiedza ogólna i wyczucie w zupełności wystarczą, aby większość kluczowych momentów w naszej historii umiejscowić w ich chronologicznym położeniu.

Świetnie nadaje się też jako gra edukacyjna, gdyż dzięki rozgrywce możemy poznać chronologię wydarzeń, co porządkuje wiedzę o znanym nam świecie i naszej historii. W przypadku reform edukacji - przeszłych i przyszłych - to panaceum na dyletanctwo i brak zainteresowania historią młodzieży.

Vivat Rebel, vivat Timeline Polska!

A Ty w co będziesz grać w święta?


piątek, 8 grudnia 2017

Śpiące królewny. Stephen King (recenzja)

Stephen King coraz częściej potrzebuje pomocy w tworzeniu kolejnych niesamowitych opowieści. Po "Pudełku z guzikami Gwendy" tym razem pomocną dłoń, a właściwie pióro, wyciągnął Owen King - mniej utalentowany syn sławnego ojca w powieści "Śpiące królewny". Jak wyszło?

Mała fabryka mety


"Śpiące królewny" to przede wszystkim nie horror a opowieść z pogranicza fantasy. Kobiety przeniesione do raju dla płci pięknej, w którym mogą rozpocząć nowe życie, biegające ranne lisy i tygrysy, których wizja potęgowana jest sporą fabryką metaamfetaminy dla wielu są połączeniem wybuchowym.

Skąd kobiecy raj i jak dostają się tam kobiety? Otóż po zapadnięciu w sen z ich ciała wyłaniają się setki nitek, które owijają je w kokony. "Śpiące królewny" śnią snem twardym ale gdy tylko ktoś spróbuje je obudzić dzieją się rzeczy, jakie znamy ze "Smętarza dla zwierzaków". Na dodatek pojawia się Evie, która podobnie do Karmazynowego Króla próbuje rządzić i dzielić w świecie pogrążającym się w chaosie.

Kobiety niezastąpione?


Kilkaset stron opowieści Stephena i Owena Kinga próbującej kreować mit kobiet nie zbliża się do poziomu "Pana Mercedesa", "Lśnienia" czy nawet "Gry Gerlada"  jednak sprawia, że czytelnik w "Śpiących królewnach" znajdzie okruszki dobrego Kinga. Chodzi mi tu przede wszystkim o ocenę współczesności prezentowaną przez kolejnych bohaterów - zarówno tych złych jak i dobrych. Pojawia się polityka Donalda Trumpa, światowe niepokoje i lęki szarych ludzi z USA.


"Śpiące królewny" dzieją się w małym mieście w Appalachach, gdzie największym pracodawcą jest więzienie kobiece. Kingowie postarali się o jak najlepszą prezentację miejsca akcji - więzienia dla kobiet - i z tego powodu spotykali się i odwiedzali miejsca, które stały się inspiracją dla całej kilkusetstronicowej opowieści.

Świat bez kobiet


Kobiety rządzą światem? Wizja bez kobiet w "Śpiących królewnach" pokazuje, że bez płci piękniej zostaniemy na lodzie nie tylko z jedzeniem z zamrażalnika i brakiem seksu ale koniec końców i tak siebie powybijamy nawzajem. Nie zniesiemy unoszącego się w powietrzu nadmiaru testosteronu a rodzić się nie nauczymy.

#metoo


Jaki wniosek płynie z lektury śpiących ślicznotek? Kingowie zdają się mówić - bądźcie dobrzy dla swoich kobiet i bez #metoo tu.


Nie warto, no chyba, że macie argumenty przemawiające za :)




niedziela, 3 grudnia 2017

Atlas kotów i Jarosław Kaczyński

Jak zrobić dobrą reklamę książki, której autorami nie są Deynn i Majewski a i temat nie należy do Top 100? Zrobić zdjęcie prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu podczas czytania "Atlasu kotów".


Słynny atlas czytany na sejmowej sali przez Jarosława Kaczyńskiego został wylicytowany za ponad 20 tysięcy złotych. Mieć taką książkę z podpisem prezesa - bezcenne. Okazuje się także, że są w Polsce ludzie, których stać na wydanie takiej kwoty za kieszonkowy poradnik dla każdego prawdziwego Polaka. Dostępny w kioskach po 9,99 zł.

Koty interesują od niedawna nasz naród bardziej niż losy smutnych sąsiadów, głodnych krewnych czy chorych znajomych. "Atlas kotów" i koty właśnie zmieniły narrację w mediach - przykładem ostatnia reforma sądów i ... dyskusja o tym, kto co w ławach sejmowych czyta. Nawiasem mówiąc gdyby w każdej innej robocie ktoś chciałby poczytać sobie coś zamiast pracować dostałby soczystego kopa w dupę. Ale w Polsce są Prawa i prawa obok Sprawiedliwości i sprawiedliwości - w ogóle to taki mamy klimat.

Wracając do książki - Alicja i Robert Szewczykowie - autorzy tekstu w "Atlasie kotów" prezentują czytelnikowi większość gatunków z rodziny kotowatych. Od A do Z możemy wczuć się w osobę Prezesa, który czytał o rysiu rudym, serwalu sawannowym czy kocie orientalnym podczas gdy opozycja głosiła upadek państwa polskiego i zagrabienie tak zwanego systemu sądownictwa w Polsce.

Siedząc wygodnie w fotelu możemy zastanawiać się, czy Jarosław Kaczyński czytając o kocie perskim i jego udziale w felinoterapii myślał, by taki pomysł podrzucić Ryszardowi Petru na kontuzjowane kolano. A może ryś kanadyjski był inspiracją dla wzmocnienia wschodniej flanki i pilnowania rewirów łowieckich w Puszczy Białowieskiej?

Okazuje się, że taki "Atlas kotów" to studnia bez dna - inspiracji na prawie każdy dzień roku. Kot somalijski, york czekoladowy japoński bobtail to ekstraklasa, przy której nasz swojski mruczek i coaching to mały miki.

I w tym wszystkim tylko nas żal, że my - "barany" - znów klikniemy w taką reklamę książki na tvn24.pl czy radiomaryja.pl i będziemy zadowoleni, że jest śmiesznie i straszno. "Widz w Polsce wybaczy wiele, bardzo wiele. Ale jednego nigdy, przenigdy nie wybaczy- tego, że go potraktujemy poważnie […]. Ludzie nie są tacy głupi jak nam się wydaje, są dużo głupsi… […]" (cytat za Tomasz Lis).






Pudełko z guzikami Gwendy - Stephen King

"Pudełko z guzikami Gwendy" to opowiadanie, które wróciło mi wiarę w pomysły pisarskie Stephena Kinga. Nawet jeśli zakończenie napisał kto inny (Richard Chizmar).


Opowieść zaczyna się w 1974 roku na Schodach Samobójców w Castle Rock. 12-letnia Gwendy Peterson wbiegała na szczyt wzgórza by zgubić zbędne kilogramy. Tak, by w gimnazjum nikt już nie przezywał jej goodyear. Nie wiedziała, że tego dnia spotka jegomościa w czarnym kapeluszu z tajemniczym pudełkiem mogącym zmienić jej życie i ... losy całego świata.

Castle Rock to miasteczko, które wymyślił Stephen King. Położone jest około 45 km od Norway i 30 km od Brigton. Niedaleko miasta znajduje się więzienie z "Skazanych na Shawshank". To właśnie w Castle Rock grasował wściekły bernardyn z "Cujo". To tu czytelnik miał okazję poznać siłę "Mrocznej połowy". Stephen King w Castle Rock umieścił akcję "Martwej strefy" oraz "Sklepiku z marzeniami". W "Grze Geralda" również znajdziemy nawiązania do tego miejsca.

"Pudełko z guzikami Gwendy" sprawia, że czytelnik przypomina sobie te opowieści. Magia miejsca sprawia, że nawet człowiek w czarnym kapeluszu nie jest kimś wyjątkowym - on po prostu jest integralną częścią Castle Rock, które pokazuje nam to, czego się tak naprawdę boimy i czego pragnie ciemna strona naszej duszy.

Przecież każdy z nas chciałby mieć wpływ na rzeczywistość i jednym naciśnięciem guzika zmieniać świat - niekoniecznie na lepsze. Ot, gdy ktoś porządnie wkurzy, urazi czy zrobi krzywdę dotykamy czerwonego czy czarnego przycisku i ... Koniec problemów?

Człowiek w czarnym kapeluszu to zupełnie przeciwieństwo Lelanda Gaunta ze "Sklepiku z marzeniami". Sprzedając bowiem rzeczy, o których marzyli mieszkańcy Castle Rock sprawiał, że ludzie zaspokajali swoje pragnienia czyniąc jednocześnie zło innym. Wiemy, że doprowadziło to do tragedii. A jak jest w "Pudełku z guzikami Gwendy"?

Stephen King po raz kolejny udowadnia, że umie straszyć korzystając z potężnego wachlarza swoich strachów, psychologii i ogromnego doświadczenia.

Kingofani widzieliby "Pudełko z guzikami Gwendy" w kolejnym zbiorze opowiadań. Zwracają uwagę na fakt, że Stephen nigdy nie pisał tak krótkich książek i to w dodatku z pomocą współautora. Życie jest jednak nieubłagalne i niektórych rzeczy nie da się oszukać.  No chyba, że ma się "Pudełko z guzikami Gwendy". Kiedy Ty zdecydujesz się wcisnąć odpowiedni guzik?

wtorek, 28 listopada 2017

Instytut. Jakub Żulczyk

Można Biedronki nienawidzić za wiele rzeczy - od wykorzystywania pracowników poprzez spore marże na świeżutkim tasiemcu w udkach z kurczaka kończąc. Czasem jednak uda im się utrafić w gusta czytelników i rzucić za bezcen literaturę wcale wartościową. Tak jest z "Instytutem" Jakuba Żulczyka.


Opowieść przypomina mi narkotyczne przeżycie zamkniętych w "Instytucie" osób. Po lekturze tej książki nadal uważam, że wszystkie przedstawione tam osoby i sytuacje były połączone z ostrym odłączeniem się od rzeczywistości poprzez długotrwałe ćpanie. Tyle, że to tylko moja (i jedna z wielu) możliwych interpretacji.

Żulczyk świetnie buduje atmosferę strachu. Zamyka bohaterów w mieszkaniu, które miało być dla głównej bohaterki symbolem bezpieczeństwa i wyzwolenia od męża tyrana. Muruje okna, pozbawia internetu i prądu oraz baterii w telefonie (sic! - kiedyś baterię w telefonie można było wyjąć). Podsyła kartki z groźbami i zaciska pętlę na szyi uwięzionych w Instytucie.

Autor równocześnie prowadzi dwie opowieści, które mogłyby bez siebie istnieć. Opowieść o małżeństwie Agnieszki i dantejskich scenach w Instytucie sprawiają, że czytelnik (czyli ja) znów wierzy w siłę i moc dobrej literatury.

I pomyśleć, że to wszystko w Biedronce za niecałe 20 złotych. Dziękuje Ci Jeronimo Martins.

Najstraszniejsze miejsca w horrorze

Stranger Things bije rekordy popularności na Netflix. Dlaczego? Któż z nas nie lubi się bać i przynajmniej przez chwilę pozostawać w mrocznym klimacie. Pytanie, czemu się boimy ustępuje miejsca ... miejscom, w których rozgrywa się akcja danej opowieści grozy. Gdzie więc najlepiej czuje się groza? Które locus horridus jest naj..?


Najstarsze opowieści grozy korzystały z zamków. Opuszczone ruiny, klasztory czy mroczne zamczyska z tajemniczymi pokojami. Królowały tam strzygi i upiory znające każde tajne przejście i pułapkę. Doskonałym przykładem tej atmosfery jest "Zamek w Otranto" Horacego Walpoe'a, "mnich" Lewisa czy "Tajemnice zamku Udolpho". W zamku "wychował się" i grasował Drakula Brama Stokera.

Zupełnie gdzie indziej zło umiejscowił Artur Conan Doyle pisząc "Psa Baskerville'ów". Mroczne wrzosowisko ma swój urok i nawet w serialu "Sherlock" z XXI wieku to miejsce straszy bardziej niż tytułowe zwierzę.

Nie można zapominać, że dawniej grozę wywoływały cmentarzyska, cmentarze, opuszczone apartamenty czy zrujnowane kaplice położone w dawnych szlacheckich włościach. A jak jest dzisiaj?

Stephen King straszy nas najbliższym otoczeniem. Dom, sąsiednia ulica, nasze miasteczko są areną, na której walkę toczą większe i mniejsze strachy. Tegoroczna ekranizacja "To" przypomina, że zło czai się nie tylko w kanałach ale również w drugim człowieku.

Podobnie rzecz ma się w "Stranger things" - główna bohaterka wyposażona w zdolności budzi w ludziach strach i przerażenie. Pomimo, że daleko jej do Carrie od Stephena Kinga a bardziej do Jacka Torrance'a to dopiero drugi sezon serialu pokazuje, ile dobrego uczyniło to monstrum traktowane jako broń przeciwko komuchom.

Zło ze "Stranger things" pochodzi z innego wymiaru, do którego przejście znajduje się niedaleko miasteczka. Nie ma przestrzeni bezpiecznej - w bohaterach jest tylko i wyłącznie strach i chęć przywrócenia przestrzeni tej harmonii i równowagi. Tego uczucia, w którym zamykanie domu nie wiąże się z obawą przed utratą majątku, zdrowia czy życia.

Czy im się to udaje? Czy miejsce akcji "Stranger things" nie jest już takie straszne? Zapraszam do oglądania.


niedziela, 26 listopada 2017

Ręka mnie nęka. Recenzja gry

Nic tak nie buduje relacji z dziećmi jak ciekawa rozgrywka, która wymaga ciut więcej niż używania pada czy tableta. Na rynku mamy spory wybór planszówek - od klasycznego Chińczyka po bardziej skomplikowane gry. "Ręka mnie nęka" to propozycja dla tych, którzy chcą zmierzyć się z trudnymi pytaniami i przy okazji trochę się pośmiać.


Gra zawiera tytułową zieloną rękę (zobacz film), 94 karty prawdy czy wyzwania oraz sześć kart specjalnych JOKER. Aby przystąpić do rozgrywki gracze siadają wokół ręki. Karty układamy w miejscu wygodnym dla wszystkich i odpalamy maszynkę.

Tytułowa ręka spaceruje po okręgu i losowo wskazuje jednego z graczy. Ten decyduje czy chce stawić czoła prawdzie czy odpowiedzieć na wyzwanie. Jeśli zadanie nie zostanie wykonane bądź gracze zgodnie go nie zaliczą ... czeka nas kara.

Każdy zawodnik posiada jedną kartę - Joker, dzięki której możesz przenieść swoje zadanie na przeciwnika. Joker gwarantuje graczom podwójny sukces lub ... podwójną porażkę. Za każdym razem, gdy gracz poprawnie wykona zadanie zatrzymuje kartę. 6 karta gwarantuje zwycięstwo!



Jakie zadania mogą nas spotkać z kategorii prawda? Musimy na przykład w trzech słowach opisać osobę, która siedzi po prawej stronie. Odpowiedzieć szybko, jaką postacią filmową chciałbyś być? Jakie jest twoje ulubione słowo? Jaką pracę uważasz za najgorszą?

Wyzwanie wymaga od nas większego wysiłku. Udawanie, że chodzimy po księżycu, gramy w golfa czy żonglujemy. Mnie najbardziej przypadło do gustu zadanie, które brzmi: "zarapuj coś na temat obecnego premiera".

A co z karami? Musimy przygotować coś do picia dla wszystkich graczy. Zdarza się, że trzeba wybrać jednego z graczy i rozśmieszyć go. Czasem przyjdzie nam stać w kącie aż do kolejnej kolejki.

"Ręka mnie nęka" to świetna propozycja dla wszystkich, którzy szukają gry podobnej do "5 sekund" czy "Gorącego ziemniaka". No i ta wskazująca ręka - bezcenne.

Polecam.







sobota, 25 listopada 2017

Miastko - z dziejów miasta i gminy. Recenzja książki

Miastko to mieścina będąca częścią powiatu bytowskiego leżąca na zachodniej części województwa pomorskiego. Na tym można byłoby skończyć opowieść o Miastku, które według wielu internetowych wpisów - nie ma nic do zaoferowania turystom - o mieszkańcach nie wspominając. 

Na szczęście władze miasta przy współpracy z wydawnictwem Region wydały monografię tego miejsca, która przybliża jego bogatą historię i współczesność.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to, jak napisał Roman Ramion - obecny burmistrz emocjonująca powieść historyczna. Autorzy - zaprawieni w boju przez Jarosława Ellwarta - współautora i właściciela wydawnictwa poświęcili czas na skrupulatne badania ówczesnych i obecnych dziejów Miastka, o których mało kto wiedział. Zaczyna więc Tomasz Duda od analizy geograficzno-przyrodniczej ujmując geologiczną historię regionu oraz lesistość gminy Miastko.

Jak zwykle dla mnie - filologia - jest rozdział Jarosława Ellwarta poświęcony nazwom miejscowym. Autor korzystając z materiałów kartograficznych - między innymi z wydanych przed 1800 rokiem bezskalowych map poglądowych prezentuje rodowód nazw miejscowych. Dowiaduje się więc czytelnik skąd pochodzą nazwy okolicznych wsi i charakterystycznych miejsc ale także jakim dialektem posługiwali się kiedyś mieszkańcy Miastka i okolic (dialekt dolononiemiecki).

Bezkonkurencyjny wydaje się rozdział poświęcony najdawniejszym dziejom Miastka autorstwa niezrównanego Piotra Kalki i Ignacego Skrzypka. Przez epokę kamienia, brązu i wczesną epokę żelaza dowiadujemy się wiadomości, które wnoszą nową jakość w myśleniu o naszych małych ojczyznach. Chodzi o to, że każde miasto poddane archeologicznym badaniom jest niesamowicie ciekawą studnią bez dna - opowieści o ludziach i wydarzeniach.

Dariusz Piasek, Kacper Pencarski i Bogusław Breza wieńczą dzieło kreśląc "emocjonującą powieść historyczną" od średniowiecza aż do czasów najnowszych. Zadają tym samym kłam malkontentom, którzy nie widzieli "jakości i żywości" w Miastku.

Ilość zdjęć, map i wykresów uzupełnia treść stworzoną przez autorów. W doskonały sposób złożone i skorygowane przez Ewę Kujaszewską stanowią doskonały prezent dla Miastka z okazji 400 urodzin.

"Miastko - z dziejów miasta i gminy" to kolejna książka, nad którą pracował zespół autorów skupionych wokół wydawnictwa Region. Czekam na kolejne tak ciekawe książki.

Książka do nabycia tutaj.

Człowiek, który widział więcej. Recenzja książki

Eric-Emmanuel Schmitt to twórca opowieści, które skłaniają czytelnika do myślenia o życiu i jego aspektach. W świecie, w którym wszystko pędzi szybciej niż światło stara się wzbudzić w czytelniku choć chwilową refleksję nad najważniejszymi elementami ludzkiej egzystencji. Nie inaczej jest w "Człowieku, który widział więcej".



Głównym bohaterem opowieści jest Augustin, który odbywa staż w jednym z dzienników w Charleroi. Niskoopłacany chłopak z sierocińca, który nie ma gdzie mieszkać i squatuje stara się zostać dziennikarzem przez duże D. Pewnego dnia wysłany na poszukiwanie tematu jest świadkiem zamachu terrorystycznego, w którym sam odnosi obrażenia. Tam okazuje się, że Augustin widzi wokół ludzi duchy towarzyszące im nieustannie.

Dar jest błogosławieństwem i przekleństwem jednocześnie. Chłopak jako ostatni widział wysadzającego się w powietrze terrorystę i teraz stara się poznać motywy jego działania. Jako naoczny świadek tego wydarzenia jest dla właściciela gazety - pana Pegarda żyłą złota. Kolejne artykuły ukazujące się w gazecie biją rekordy popularności. Dzięki nim Augustin może zrealizować swoje marzenie - porozmawiać o tych wydarzeniach z Ericem Emanuelem Schmittem.

"Człowiek, który widział więcej" daje możliwość poznania poglądów, doświadczeń i nieznanych dotąd (?) faktów z życia Schmitta. Autor "Oskara i Pani Róży" pisząc dialogi w książce zaprasza czytelnika do dyskusji na kondycją społeczeństwa w XXI wieku. Dlaczego zamiast dobra jest tyle zła, które cały czas narasta i tworzy kolejne wydarzenia z serii tragicznych. Zmuszając Augustina do zażycia Ayahuasci pokazuje dialog "dorosłego Oskara", który najpierw pisał listy do Boga a teraz ma możliwość osobistej z nim konfrontacji.

Czy religia jest przyczyną zamachów i międzynarodowych konfliktów? Dlaczego Bóg nie interweniuje widząc ogrom zła dokonywanego przez ludzi? Która księga jest prawdziwa - Biblia czy Koran? Dlaczego ludzie są niereformowalni? To tylko niektóre z pytań zadawanych na kartach "Człowieka, który widział więcej". Okazuje się, że to, co uznajemy za część Koranu jest dodatkiem do zupełnie innych ksiąg niemających nic z nią wspólnego. To jednak rodzi kolejne pytanie - co powoduje, że ludzie w imię jakiegokolwiek Boga decydują się zabijać?

"Człowiek, który widział więcej" to piękna opowieść Schmitta, która uderza w dawno zapomniane struny. Autor włączając się w dyskusję dotyczącą aktualnej sytuacji w Europie wsadza kij w mrowisko - zarówno dla zwolenników jak i przeciwników emigracji. I jeszcze umie spojrzeć na terrorystę jak na człowieka, który ślepo wierzy w nagrodę tuż po naciśnięciu detonatora. Co powoduje człowiekiem, że decyduje oddać życie za czcze obietnice?

Jedna z mocniejszych książek Schimtta. Po jej lekturze czytelnik spojrzy na to, co działo i pewnie dziać się będzie w Europie.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Życie po duńsku. Recenzja książki

Polacy według statystyk są najczęściej emigrującym narodem w Europie. Szczęścia szukali kiedyś w Wielkiej Brytanii by zmienić kierunek na Islandię. Część z nich - szczególnie ci z północy uwielbia spawać w Norwegii bądź Szwecji.


Duńczycy według statystyk są z kolei najszczęśliwszym narodem na świecie i choć nikt nie odkrył jeszcze tajemnicy ich szczęścia to cały świat próbuje ich naśladować. Hygge, design i inne elementy życia mieszkańców północy mają sprawić, że Polak, Węgier czy Brazyliczyk obudzą się rano i będą z życia zadowoleni. Brytyjska dziennikarka Helen Russell postanowiła przeprowadzić się na rok do Danii, żeby poznać przepis jej mieszkańców na zadowolenie z życia.

Duńczycy przede wszystkim szczęścia nie szukają poza granicami swojego kraju. Oni nie wyglądają za tym wspaniałym uczuciem nawet poza własny dom. Oni po prostu są szczęśliwi i to autorkę "Życia po duńsku" najbardziej szokuje.

W Wielkiej Brytanii większość czasu Helen Russell spędzała w pracy. Jadła niezdrowe jedzenie a weekendy spędzała na imprezowaniu i odpoczywaniu po party. Nie miała czasu na hobby i czasu nie miała w ogóle. A w Danii?

W Danii przeciwnie - wszyscy cenią sobie życie rodzinne i już o 15 zbierają się do domów. Odżywiają się w miarę zdrowo, nie przeklinają za dużo i często się uśmiechają. W Polsce takich nazywa się psychicznie chorymi, zwolennikami "dobrej zmiany" bądź fanami Deynn i Majewskiego. A w Danii?

W Danii przeciwnie - stan ducha, który pozwala na branie życia takim jakie jest - bez upiększania, instagrama oraz grama amfetaminy występuje niejako naturalnie. Przywiązanie do tradycji oraz umiejętne wykorzystanie nowych technologii pozwala na osiągnięcie harmonii, której wielu z nas poszukuje i niekoniecznie musi jechać po nią do Danii.

W Wielkiej Brytanii według autorki występuje wyraźny podział społeczny. Hydraulik nie zagra w tenisa z lekarzem, a prawnik nie potańczy z ekspedientką. Trochę jak u nas, gdzie niektóre rzeczy dostępne są ludziom wtajemniczonym a pracę można znaleźć tylko przez znajomości i bez umiejętności.

Według Helen Russell w kraju Lego jest zupełnie na odwrót. Tam papież gra z ateistą, milioner z bezdomnym a król z żebrakiem. Bardzo podejrzane albo jakby to powiedzieli niektórzy - "scenariusz Kremla".

Jeśli już o Lego mowa to "Życie po duńsku" również pochyla się nad fenomenem kloców, które wbijają się w stopy milionom rodziców rocznie. Skromne życie właścicieli koncernu, przestrzeganie przepisów i wspieranie ludzi z firmą związanych to tylko niektóre argumenty przemawiające za tym, by do Danii się przeprowadzić.

Przeprowadzka autorki do Jutlandii uświadomiła Russell, że Dania ma do zaoferowania o wiele więcej niż długie zimy, wędzone śledzie, klocki Lego i słodkie bułki. Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że nowe jest zawsze ciekawsze niż to stare i Wielka Brytania nie jest taka zła. A Dania? Przeczytajcie i przekonajcie się sami.

Liga Sprawiedliwości rządzi. Recenzja filmu

Zack Snyder stworzył świetną grupę aktorską, która uniosła niesamowitą historię DC Comics o "Lidze sprawiedliwości"na poziom będący do zaakceptowania dla widza obytego w tematyce.


Cała historia zaczyna się od informacji o śmierci Supermana. Świat nie jest już taki sam a Batman grany przez Bena Afflecka (mając w pamięci poprzednie ekranizacje) ze smutnego samotnego rycerza nocy chce być dowódcą grupy superbohaterów. Chcąc naprawić swój błąd - to przez niego zginął Clarc Kent ak. Superman- próbuje uratować świat przed jeszcze większym niebezpieczeństwem niż Joker, Pingwin i reszta ferajny z Gotham.

We współpracy z Wonder Woman starają się znaleźć i przekonać do współpracy grupę metaludzi, która ma stanąć do walki z nowym zagrożeniem. Jednak mimo utworzenia jedynej w swoim rodzaju grupy superbohaterów może być już za późno. Zło, które zostało kiedyś pokonane rośnie w siłę.

DC Comics bardzo niekonsekwentnie wypuszcza nowe filmy o swojej drużynie. W przeciwieństwie do Marvela, który co rusz pokazuje ciekawe opowieści ze swojego uniwersum, DC Comics rzadko można zobaczyć na wielkim ekranie. Z jednej strony to błąd - z drugiej wypada sądzić, że wszystko, co opatrzone jest kultowym znakiem DC będzie najlepsze. Czy tak jest z "Ligą sprawiedliwości"?

Ben Affleck, Gal Gadot, Ezra Miller, Ray Fisher, Jason Momoa, Henry Cavill, Jeremy Irons, J.K. Simmons grają postaci, które zasługują na to, żeby nakręcić osobne filmy na ich temat. Szczególnie Aquaman grany przez Jasona Momoę podoba się - szczególnie - damskiej części widowni.

Filmowy król mórz i oceanów świetnie oddaje to, co znamy z komiksowych perypetii bohatera. Pomimo, że brak mu blond fryzurki i zielonego kostiumu to tatuaże i butelka whiskey robią swoje.

Bardzo słabo - po raz kolejny - wypada Ben Affleck w roli Batmana. Ani patos, ani poczucie humoru i misji nie pasują do człowieka, który lepiej sprawdza się w innych rolach. Nikt zresztą nie jest w stanie doścignąć pierwszego i najlepszego Michaela Keatona, który bezpardonowo walczył z równie dobrym aktorsko Jackiem Nicholsonem. Podobnie rzecz ma się z mało śmiesznym Flashem (o niebo lepszy jest aktor grający w serialu na Netflix). Na szczęście te luki wypełniają grający komisarza Gordona czy wiernego kamerdynera Batmana - Alfreda.

Efekty specjalne połączone ze światem DC Comics, w którym Amazonki, Atlantydzi i ludzie walczą przeciwko tajemniczej sile rodem z kosmosu nie za bardzo przypadną widzom do gustu. Potrzebaby czegoś świeższego i wartego wykorzystania w filmie, którego historia sama się sprzedaje.

Choć w "Lidze sprawiedliwości" mamy dużo chaosu organizacyjnego i finał bez fajerwerków to bez nich nie doczekalibyśmy się zapowiedzianych na 2018 rok premier opowieści o Aquamanie czy Cyborgu (2019). Mam nadzieję, że te dwa filmy poziomem i historią nadrobią lekkie wzbicie w powietrze "Ligi sprawiedliwości".

A na ten film? Trzeba iść jeśli jest się fanem DC Comics. Jeśli nie - warto zastanowić się, czy nie lepiej wybrać którąś z innych produkcji.