Nie zdążymy jeszcze posprzątać ze stołu zniczy i chryzantem, a już zza rogu wyłania się… renifer. W centrach handlowych choinki nabierają blasku szybciej niż liście zdążą spaść z drzew. Z głośników płyną dźwięki dzwoneczków, a sprzedawcy z rozbrajającą szczerością zapraszają: „kup prezent już dziś”. Tak, mamy 2 listopada. I podobno – już prawie święta.
Nie sposób nie odczuć lekkiego przesytu. Dopiero co byliśmy w nastroju zadumy, a tu nagle zalewają nas czerwone bombki, cynamon i piosenki o reniferach. Z powagą Dnia Zadusznego w tle brzmi to jak dysonans kulturowy: jeszcze chwila ciszy, a już w powietrzu pachnie piernikiem.
Święta Bożego Narodzenia zawsze miały w Polsce pewną magię. Ciepło, rodzina, światło świec w zimowym mroku. Ale ta magia rodzi się w oczekiwaniu – nie w pośpiechu. Gdy zaczynamy celebrować Boże Narodzenie już po Halloween, efekt staje się odwrotny: święto traci wyjątkowość, a grudzień – sens.
Wcześniejsze dekoracje i reklamy nie rozniecają radości, tylko znużenie. Zamiast przeżywać, uczymy się konsumować. Kup teraz, płać później, pokaż sąsiadowi, że twoja choinka świeci mocniej. A przecież w grudniu chodzi nie o błysk, lecz o spokój.
Nie twierdzę, że marketing to wróg radości – raczej, że czasem dobrze dać jej przestrzeń. Bo jeśli choinka stanie w listopadzie, w Wigilię zdążymy już się nią znudzić. A jeśli przez półtora miesiąca będziemy żyć pod dźwiękami świątecznych hitów, to 24 grudnia nie pozostanie nic, co mogłoby jeszcze zaskoczyć.
Święta Bożego Narodzenia mają sens tylko wtedy, gdy mają początek i koniec. Gdy pojawiają się wtedy, kiedy mają – w grudniu. Wcześniej mogą poczekać. My też możemy. Bo oczekiwanie, nie pośpiech, zawsze było najlepszą częścią świąt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz