Codziennie bombardują nas recenzje. Setki smartfonów, dziesiątki laptopów, niezliczone gadżety. Wszystko sprowadza się do cyferek: ile rdzeni, jaki ekran, ile megapikseli, jak długo trzyma bateria. Jako "Złodziej Czasu", który szuka czegoś więcej niż tylko suchych danych, postanowiłem pójść pod prąd.
Zamiast wychwalać najnowsze flagowce, opowiem Wam historię o smartfonie, który miał najgorszą baterię na świecie. Ale to właśnie on, ten irytujący, wiecznie rozładowany towarzysz, nauczył mnie czegoś o wiele cenniejszego niż specyfikacje – wartości cyfrowego detoksu.
To nie będzie recenzja. To felieton, oparty na osobistym doświadczeniu, który mam nadzieję, ukradnie Wam kilka minut i skłoni do refleksji.
Moim bohaterem był stary, wysłużony smartfon, który po trzech latach intensywnego użytkowania ledwo zipał. Bateria, w szczycie formy zdolna wytrzymać do obiadu, teraz padała po godzinie przeglądania sieci. Stawała się złośliwa. Gdy potrzebowałem sprawdzić rozkład jazdy, umierała. Gdy czekałem na ważny telefon, kapitulowała. Zamiast być narzędziem, stała się moją cyfrową kulą u nogi, a ja – jej niewolnikiem, ciągle szukającym gniazdka.
Początkowo byłem wściekły. Przeklinałem producenta, narzekałem na postęp, na to, jak to niemożliwe, że tak drogie urządzenie staje się bezużyteczne. Ale z czasem, z tej frustracji, zaczęło rodzić się coś innego. Coś, co kazało mi spojrzeć na ten problem z innej perspektywy.
Wiecznie rozładowany smartfon zaczął mnie… wyzwalać. Nagle, nie miałem wyjścia. Musiałem odłożyć telefon. Nie mogłem bez końca scrollować Instagrama w autobusie, sprawdzać maili podczas kolacji czy oglądać filmików na YouTube przed snem. Zostałem zmuszony do cyfrowego detoksu – mimowolnego, ale skutecznego.
I wtedy zaczęły dziać się rzeczy nieoczywiste. Zamiast gapić się w ekran, zacząłem patrzeć przez okno. Zauważyłem, że ludzie wokół mnie, zamiast rozmawiać, wszyscy wpatrują się w swoje smartfony, tworząc małe, samotne wyspy w publicznej przestrzeni. Gdy mój telefon umierał, zmuszony byłem porozmawiać z pasażerem obok, sięgnąć po książkę, którą od dawna chciałem przeczytać, albo po prostu… pomyśleć. Cisza, która nagle pojawiła się w moim cyfrowym życiu, była początkowo nieznośna, a potem – uzależniająca.
Zacząłem doceniać momenty, w których byłem offline. Kolacja z przyjaciółmi bez wyciągania telefonu co pięć minut. Poranny spacer bez konieczności sprawdzania wiadomości. Czytanie gazety zamiast newsów w aplikacji. Okazało się, że ten technologiczny niedostatek stworzył przestrzeń na coś, co bezpowrotnie straciłem w erze nieograniczonej łączności: uważność.
Ten stary smartfon z najgorszą baterią świata stał się dla mnie symbolem. Symbolem tego, że czasem mniej znaczy więcej. Że prawdziwa innowacja nie zawsze leży w kolejnym gigabajcie RAM-u, ale w umiejętności technologii do stworzenia przestrzeni dla nas, byśmy mogli być bardziej obecni w realnym świecie. Ironia losu – urządzenie, które miało mnie łączyć, zaczęło mnie odłączać. I właśnie za to, ten "Złodziej Czasu", który zabierał mi nieustannie prąd, jednocześnie zwrócił mi coś cenniejszego: mój własny czas.
Czy to znaczy, że powinniśmy wszyscy kupować smartfony z beznadziejnymi bateriami? Oczywiście, że nie. Ale warto, by raz na jakiś czas, świadomie odciąć się od cyfrowego zgiełku. Zostawić telefon w domu, wyłączyć powiadomienia, poszukać gniazdka… w sobie. Bo prawdziwa wartość technologii nie leży w tym, ile nam daje, ale w tym, co dzięki niej możemy zyskać. Czasem, żeby to zrozumieć, trzeba po prostu pozwolić baterii się wyładować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz