niedziela, 4 maja 2025

Opowiadania grozy z Wejherowa. Modlitwa, która nie milknie

Kalwaria Wejherowska ma 26 kaplic. Ale jest i 27. ta, której nie ma na mapach, ta, do której prowadzi ścieżka porośnięta pokrzywami. Mówią, że tam modlitwy nie docierają do Boga. Zamiast tego opadają jak kamień na dno studni, budząc to, co śpi w ciemności.


Agata wróciła do Wejherowa po śmierci męża. Psycholog z Poznania sugerował, że „potrzebuje zamknąć rozdział”. Wybrała więc dom pod lasem, niedaleko Kalwarii. Pierwszego wieczoru znalazła na progu różaniec z czarnego drewna. Żadnych śladów na błocie. Tylko kartka: „Ona czeka. Kaplica XXVII”.

Znała Kalwarię jak własną kieszeń – przecież biegała tu jako dziecko. Ale 27. kaplicy nigdy nie widziała.

Nocą obudził ją śpiew – monotonny, liturgiczny, ale słowa były… nie te. Zamiast „Święty Boże” słyszała „Święty Głodzie”. Wstała i podążyła za głosem.

Ścieżka wiła się między drzewami, aż w końcu ujrzała kaplicę. Niska, z wypaczonego dębu, bez krzyża na dachu. Nad wejściem napis: „Abyssus abyssum invocat” (Otchłań wzywa otchłani). Wewnątrz – ołtarz z czarnej wody, a w niej odbicie księżyca, które… mrugało.

Agata dotknęła powierzchni. Woda była ciepła.

Wtedy coś dotknęło jej karku.

W archiwum parafialnym odkryła zapiski z 1742 roku. Mniszki z pobliskiego klasztoru ukryły tu dziecko – owoc grzechu jednej z sióstr. Ale dziecko nie było zwykłe. „Urodziło się z ustami pełnymi ziemi i śpiewało pieśni w języku, którego nikt nie znał”.

– „Zakopały je żywcem pod kaplicą” – szepnęła pani Halina, starsza bibliotekarka. – „Ale ziemia je zwróciła. Co roku w listopadzie słychać jego płacz. A ci, którzy go usłyszą… zaczynają jeść.”

Agata przypomniała sobie nagłe napady głodu po powrocie. Jakby coś w środku domagało się mięsa.

W nocy Agata znalazła się w kuchni, trzymając nóż nad własnym psem. Rzuciła go z krzykiem. Pobiegła do kaplicy.

W środku czekała Ona – kobieta w habicie, z twarzą zasłoniętą welonem. Gdy go uniosła, Agata zobaczyła dziury zamiast ust i nosa. W środku wiły się korzenie.

– „Moja córka głoduje” – jęknęła zakonnica. – „A ty… ty nosisz w sobie nowe życie. Ono będzie doskonałą ofiarą.”

Agata położyła dłoń na płaskim brzuchu. Test ciążowy leżał w koszu w łazience. Dwie kreski.

Z kaplicy wydostał się dziecięcy śmiech. Z czarnej wody wynurzyło się dziecko – twarz pokryta błotem, usta pełne dżdżownic.

– „Mamo…” – sięgnęło rękami, które były pędami chmielu.

Agata uciekła, ale w lesie czekał krąg – miejscowi, których znała: pani z kiosku, listonosz, ksiądz proboszcz. Wszyscy mieli brzuchy rozdęte jak w ciąży, a ich oczy były czarne jak ta woda.

– „Musisz urodzić” – powiedział ksiądz, a z jego ust wysypały się kamienie. – „To jedyny sposób, by ją nakarmić.”

Agata wpadła do kaplicy. Zakonnica trzymała już nóż liturgiczny.

– „Albo dasz jej swoje dziecko, albo oni zjedzą ciebie” – wskazała na tłum w drzwiach.

Agata spojrzała na różaniec, który ciągle ściskała w dłoni. Zrozumiała. Czarne paciorki nie były drewniane. To były… pestki czereśni.

Wbiła różaniec w czarną wodę.

Kaplica zawyła.

W Wejherowie mówią, że Agata oszalała z żalu. Mieszka w domu pod lasem, sadzi czereśnie, których owoce są czarne i gorzkie.

A na Kalwarii, gdy zmierzch pada pod kątem 27 stopni, można znaleźć ślad – małą stopę odciśniętą w błocie. Prowadzi do lasu. Jeśli pójdziesz za nim, usłyszysz szept:

„Mamo, jeszcze jestem głodna…”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz