Nigdy wcześniej nie byłem w Wejherowie, choć urodziłem się zaledwie sto kilometrów stąd. To miasto, jak wiele pomorskich miejscowości, niosło w sobie ciężar historii, który wyczuwało się w powietrzu, w kamiennych murach, w twarzach najstarszych mieszkańców. Przyjechałem tu w konkretnym celu – chciałem odszukać ślady pewnego człowieka, o którym krążyły opowieści tak niezwykłe, że trudno było oddzielić prawdę od legendy.
Profesor Henryk Majewski, kustosz miejskiej biblioteki, znawca kaszubskiego folkloru, zniknął pewnego wieczoru w 1976 roku i nikt go już nigdy nie widział. Pozostało po nim jedynie kilka tomów zapisków oraz fotografia z 1939 roku, na której stał przed kalwarią wejherowską, z twarzą rozjaśnioną uśmiechem, nieświadomy tragedii, która wkrótce spadnie na świat.
Wynająłem pokój w niewielkim pensjonacie niedaleko parku miejskiego. Otrzymałem klucz do pokoju na drugim piętrze – numer 17. Nie przywiązywałem do tego znaczenia, dopóki nie zobaczyłem pokoju. Był mały, ale przytulny, z oknem wychodzącym na wiekowe lipy. Na ścianie wisiała akwarela przedstawiająca fragment kalwarii wejherowskiej – kaplicę Ogrójca.
II.
Pierwszej nocy obudził mnie szum deszczu. Krople uderzały miarowo o parapet, tworząc melancholijną melodię. Przez chwilę nie mogłem przypomnieć sobie, gdzie jestem. Ta chwilowa dezorientacja, to uczucie zagubienia w przestrzeni, przypomniało mi, jak krucha jest nasza pewność co do własnego miejsca w świecie.
Wstałem i podszedłem do okna. Wejherowo nocą było inne – ciche, tajemnicze, jakby zatrzymane w czasie. Światła latarni tworzyły na mokrym bruku złociste kręgi. W oddali, na wzgórzu, majaczył zarys kaplic kalwaryjskich – drogi krzyżowej, która od stuleci przyciągała pielgrzymów.
Siedząc przy oknie, rozmyślałem nad historią profesora Majewskiego. Według relacji jego córki, która zmarła przed trzema laty, profesor spędzał coraz więcej czasu w kaplicy Ogrójca. Twierdził, że odkrył tam coś, co "zmienia postrzeganie historii regionu". Nigdy nie sprecyzował, co to było.
W dzień jego zniknięcia widział go jedynie stary dozorca kalwarii, który zeznał, że profesor wszedł do kaplicy Ogrójca o zmierzchu i już stamtąd nie wyszedł. Gdy dozorca zajrzał do środka, kaplica była pusta. Nie znaleziono żadnych śladów włamania, przemocy czy ucieczki. Profesor po prostu rozpłynął się w powietrzu, zostawiając na kamiennej posadzce kaplicy jedynie swoją teczkę z zapiskami.
III.
Rano udałem się do miejskiej biblioteki. Była ulokowana w zabytkowym budynku, który w przeszłości służył jako dom burmistrza. Wysokie, sklepiające się sufity, stare regały z ciemnego drewna i zapach książek tworzyły atmosferę skupienia i powagi.
Młoda bibliotekarka spojrzała na mnie z zaciekawieniem, gdy zapytałem o profesora Majewskiego.
– To rzadkie, żeby ktoś o niego pytał – powiedziała, prowadząc mnie do niewielkiego pomieszczenia na tyłach biblioteki. – Tutaj mieści się nasze archiwum. Zbiory profesora są skatalogowane, ale rzadko kto do nich zagląda.
Pokój był mały, z jednym zakurzonym oknem. Na półkach stały pudełka i teczki opisane równym, kaligraficznym pismem.
– Czy może pani coś więcej powiedzieć o profesorze? – zapytałem, biorąc do ręki pierwszą z brzegu teczkę.
– Osobiście go nie znałam – odpowiedziała. – Zniknął na długo przed moim urodzeniem. Ale moja babcia pracowała tu za jego czasów. Mówiła, że był niezwykłym człowiekiem – samotnikiem, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Jego samotność była twórcza, pełna skupienia. Miał obsesję na punkcie kalwarii, zwłaszcza kaplicy Ogrójca. Twierdził, że nie została zbudowana w XVII wieku, jak głosi oficjalna historia, ale znacznie wcześniej, na miejscu dawnego kultu.
IV.
Trzy dni spędziłem w archiwum, przeglądając zapiski profesora. Były to głównie notatki dotyczące lokalnych legend, wycinki z gazet, fotografie kaplic kalwaryjskich oraz odręczne szkice pewnych symboli, które, jak twierdził w swoich notatkach, odnalazł wyryte w kamieniach fundamentów kaplicy Ogrójca.
Czwartego dnia trafiłem na coś, co przykuło moją uwagę – małą, czarną książeczkę, w której profesor prowadził osobisty dziennik. Ostatni wpis pochodził z dnia jego zniknięcia:
"Dziś wieczorem po raz ostatni udaję się do Ogrójca. Jestem pewien, że symbol na kamiennym progu jest kluczem. Dziś pełnia księżyca – idealna pora, by sprawdzić moją teorię. Jeśli nie wrócę, to znaczy, że miałem rację. A jeśli miałem rację, to nie chcę wracać."
Po przeczytaniu tych słów poczułem, jak przez moje ciało przebiega dreszcz. Co odkrył profesor? Jaką teorię chciał sprawdzić? I co najważniejsze – czy naprawdę nie chciał wrócić?
V.
Tego samego wieczoru udałem się na kalwarię. Słońce chyliło się ku zachodowi, a jego ostatnie promienie nadawały czerwonawy odcień białym murom kaplic. Wejherowska kalwaria, zbudowana na wzgórzach otaczających miasto, składała się z dwudziestu sześciu kaplic upamiętniających drogę krzyżową Chrystusa. Pielgrzymi od wieków przemierzali tę trasę, rozważając mękę Pańską.
Kaplica Ogrójca była jedną z pierwszych na trasie. Przedstawiała moment modlitwy Jezusa w Ogrodzie Oliwnym, przed pojmaniem. Zatrzymałem się przed nią, studiując jej architekturę. Była niewielka, z półokrągłym sklepieniem i kamiennym progiem, który nosił ślady wielu stóp, które go przekraczały przez stulecia.
Wszedłem do środka. Wnętrze było surowe, z prostym ołtarzem i figurą modlącego się Chrystusa. Światło zachodzącego słońca wpadało przez wąskie okno, tworząc na kamiennej posadzce złocisty prostokąt.
Uklęknąłem na kamiennej posadzce, choć nie jestem osobą religijną. Chciałem poczuć to, co być może czuł profesor Majewski. Chciałem zrozumieć, co go tu przyciągało, co sprawiło, że spędzał tu godziny, badając każdy kamień.
I wtedy to zobaczyłem – niewielki symbol wyrżnięty w kamiennym progu, ledwie widoczny w gasnącym świetle dnia. Przypominał kształtem drzewo z rozłożystymi konarami, ale jednocześnie mógł przedstawiać strumień rozdzielający się na kilka mniejszych cieków. Poniżej widniały litery, które wydawały się nie pasować do żadnego znanego mi alfabetu.
VI.
"Cedrón" – usłyszałem głos za plecami i podskoczyłem z przerażenia. W drzwiach kaplicy stał stary mężczyzna o twarzy pokrytej zmarszczkami jak korą drzewa. Miał na sobie znoszony płaszcz i trzymał w dłoni laskę.
– Przepraszam, nie chciałem pana przestraszyć – powiedział, wchodząc do kaplicy. – Widziałem, że patrzy pan na symbol. To Cedrón, potok w Dolinie Jozafata. Przynajmniej tak twierdził profesor Majewski.
Wstałem z kolan, otrzepując spodnie z kurzu.
– Znał pan profesora? – zapytałem, nie kryjąc zdziwienia.
– Byłem tu dozorcą, gdy zniknął – odpowiedział starzec, siadając ciężko na kamiennej ławce pod ścianą. – Tamtego wieczoru był tutaj, klęczał dokładnie w tym samym miejscu co pan. Powiedział mi, że odkrył tajemnicę. Że symbol przedstawia nie tylko Cedrón z Jerozolimy, ale także rzeczkę, która kiedyś płynęła tutaj, pod tym wzgórzem. Że kalwaria nie jest tylko odwzorowaniem jerozolimskiej drogi krzyżowej, ale czymś więcej – mapą.
– Mapą? – powtórzyłem, siadając obok niego.
– Tak twierdził. Że kalwaria jest mapą prowadzącą do czegoś, co zostało tu ukryte wieki temu. Czegoś, co miało pozostać ukryte aż do odpowiedniego momentu.
Starzec patrzył na symbol na progu kaplicy z mieszaniną szacunku i lęku.
– Tamtego wieczoru była pełnia księżyca, tak jak dzisiaj – kontynuował. – Profesor powiedział, że musi to sprawdzić sam, że jeśli się sprawdzi, to... – urwał, jakby bojąc się dokończyć.
– To co? – naciskałem.
– To przejdzie na drugą stronę – dokończył cicho. – Nie wiedziałem, co miał na myśli. Obserwowałem go z oddali. Klęczał tu, przy tym symbolu, przez prawie godzinę. A potem... po prostu zniknął. Ja... nie wiem, jak to wytłumaczyć. W jednej chwili był, a w następnej go nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu.
VII.
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy w ciszy po jego słowach. Zmrok zapadł całkowicie, a księżyc w pełni świecił przez okno kaplicy, rzucając srebrzyste światło na kamienny próg z tajemniczym symbolem.
Starzec w końcu wstał.
– Już pójdę – powiedział. – Pan też powinien. To miejsce... ono ma swoją historię. Swoją pamięć.
Gdy wyszedł, zostałem sam w kaplicy. Symbol na progu w świetle księżyca wydawał się teraz wyraźniejszy, jakby świecił własnym, wewnętrznym blaskiem.
Nie wiem, co mnie podkusiło. Może ciekawość, może potrzeba zrozumienia, a może to miejsce rzeczywiście miało jakąś moc. Uklęknąłem ponownie przy progu i położyłem dłoń na tajemniczym znaku.
W pierwszej chwili nie poczułem nic. Potem – dziwne ciepło promieniujące z kamienia. A następnie... dźwięk. Cichy szum wody, jakby gdzieś niedaleko płynął strumień. Cedrón. Zamknąłem oczy, wsłuchując się w ten dźwięk.
Gdy je otworzyłem, kaplica była inna. Światło księżyca wydawało się gęstsze, niemal namacalne. A za oknem – zamiast nocnego Wejherowa – rozciągał się widok, którego nie znałem: dolina z płynącym przez nią strumieniem, zbocza porośnięte oliwnymi drzewami, a w oddali – mury miasta, które mogło być tylko Jerozolimą.
Zrozumiałem wtedy, co profesor Majewski miał na myśli mówiąc o "przejściu na drugą stronę". Kalwaria nie była tylko symbolicznym odtworzeniem – była portalem. Miejscem, gdzie granica między światami stawała się cienka, niemal nieistniejąca.
Przez chwilę mogłem wybierać – zostać tu, w kaplicy, w znajomym świecie, lub przekroczyć próg, wejść w tamten obraz, podążyć śladem profesora Majewskiego.
Samotność, której doświadczałem od lat, nagle nabrała innego wymiaru. Być może nigdy nie byłem naprawdę sam. Być może istnieje nieskończona ilość światów, czasów, możliwości – a my tylko przechodzimy z jednego do drugiego, szukając odpowiedzi, szukając sensu, szukając siebie.
Wstałem powoli. Księżyc świecił jasno, oświetlając drogę. Zrobiłem krok naprzód, ku progowi kaplicy, ku widokowi doliny Cedronu.
Dawne powiedzenie głosi, że samotność jest jak zwierciadło – pokazuje nam naszą prawdziwą twarz. Może właśnie dlatego tak bardzo się jej boimy. A może właśnie dlatego jej potrzebujemy.
Przekraczając próg, nie czułem już strachu. Poczułem spokój, jakiego nie znałem od lat. Jakby wszystko – przeszłość, teraźniejszość, przyszłość – złączyło się w jednym punkcie, w tej jednej chwili doskonałej harmonii.
Cedrón płynął cicho u moich stóp, tak jak płynął od tysiącleci. A ja stałem na jego brzegu, wsłuchując się w odwieczny szum wody, w ciszę, która nie była już samotnością, ale pełnią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz