sobota, 3 maja 2025

Opowiadania grozy z Wejherowa. Topielec z Wodnych Ogrodów

Wodne Ogrody w Wejherowie zimą zmieniają swój charakter. Fontanny milkną, pokryte lodem, a rzeka Cedron płynie leniwie pod warstwą szronu. Park, który latem tętni życiem, zimą staje się opustoszałą krainą cieni i szeptów. Szczególnie po zmierzchu, gdy nikogo już tam nie ma.


Prawie nikogo.

Pracuję jako nocny stróż w Filharmonii Kaszubskiej, nowoczesnym budynku kulturalnym położonym tuż obok Wodnych Ogrodów. Moja zmiana zaczyna się o dziesiątej wieczorem i kończy o szóstej rano. W długie zimowe noce często wychodzę na krótki spacer, by rozprostować kości. Zawsze trzymam się oświetlonych alejek prowadzących wzdłuż rzeki.

Zawsze, aż do tamtej nocy.

Był środek stycznia, temperatura spadła do minus piętnastu stopni. Śnieg skrzypiał pod butami, a każdy oddech zamieniał się w biały obłok pary. Księżyc w pełni odbijał się w lodzie pokrywającym fontanny i stawy parku. Cisza była niemal namacalna.

Idąc wzdłuż zamarzniętego Cedronu, zauważyłem coś osobliwego – pojedyncze ślady butów na śniegu, prowadzące w głąb parku, w stronę, gdzie fontanny były największe. Ślady były świeże, głęboko odciśnięte, jakby ktoś bardzo ciężki przeszedł tędy niedawno. Ale co dziwne – nie było śladów powrotnych.

Zaciekawiony, postanowiłem pójść ich tropem. Idąc, czułem narastający niepokój. Ślady prowadziły mnie dalej od oświetlonych alejek, w ciemniejszą część parku. W pewnym momencie zorientowałem się, że zmierzam w stronę najstarszej części Wodnych Ogrodów – tam, gdzie przed wojną znajdował się niemiecki basen pływacki, a dziś jest staw z fontanną.

Zatrzymałem się przy stawie. Ślady urywały się na brzegu. Lód na powierzchni był gruby, lecz przejrzysty jak szkło. Kiedy nachyliłem się, by lepiej przyjrzeć się tafli, zobaczyłem coś, co sprawiło, że krew zastygła mi w żyłach.

Pod lodem widoczna była twarz. Męska twarz o ostrych, nordyckich rysach, z szeroko otwartymi, niebiskimi oczami, które zdawały się patrzeć prosto na mnie. Ubrany był w niemiecki mundur z czasów II wojny światowej.

Odskoczyłem jak oparzony. To niemożliwe! Lód miał co najmniej kilkanaście centymetrów grubości. Jak ktoś mógłby znajdować się pod nim? A przede wszystkim – dlaczego nie było widać reszty ciała?

Kiedy odzyskałem odwagę i ponownie spojrzałem na taflę, nie było tam nic. Żadnej twarzy, żadnego munduru. Tylko ciemna woda pod lodem.

Wróciłem do filharmonii szybkim krokiem, co chwilę oglądając się za siebie. Tej nocy nie wyszedłem już na zewnątrz.


Następnego dnia, przed rozpoczęciem zmiany, odwiedziłem miejską bibliotekę. Stary bibliotekarz, pan Kazimierz, znany był z pasji do lokalnej historii. Zapytałem go, czy przed wojną rzeczywiście istniał niemiecki basen w miejscu dzisiejszych Wodnych Ogrodów.

— Owszem — potwierdził, poprawiając okulary. — Schwimmbad, wybudowany w 1940 roku. Służył głównie oficerom stacjonującym w mieście. Ale pytasz o to miejsce z jakiegoś konkretnego powodu?

Zawahałem się. Czy powinienem opowiedzieć mu o tym, co widziałem? Zdecydowałem się na półprawdę.

— Słyszałem plotki o jakimś niemieckim duchu, który się tam pokazuje.

Pan Kazimierz znieruchomiał. Rozejrzał się, jakby chciał się upewnić, że nikt nas nie podsłuchuje.

— Poczekaj tutaj — powiedział i zniknął między regałami.

Wrócił po kilku minutach z pożółkłą teczką. Położył ją na stole i otworzył ostrożnie. W środku znajdowały się stare wycinki z gazet i kilka fotografii.

— To nie są plotki — powiedział cicho. — W marcu 1945 roku, tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej do Wejherowa, w basenie utonął Hauptsturmführer SS Otto Kurtz. Był znany ze swojego okrucieństwa. Nadzorował egzekucje w Piaśnicy. Niektórzy mówią, że popełnił samobójstwo, inni, że został zabity przez swoich, by nie wpadł w ręce Rosjan.

Przesunął w moją stronę jedno ze zdjęć. Przedstawiało wysokiego mężczyznę w czarnym mundurze SS. Miał ostre rysy, lodowate spojrzenie i cienkie usta wykrzywione w pogardliwym uśmiechu. To była ta sama twarz, którą widziałem pod lodem.

— Po wojnie basen zasypano, a ciało Kurtza podobno nigdy nie zostało odnalezione — kontynuował bibliotekarz. — Ale od tamtej pory, szczególnie zimą, zdarzają się... dziwne rzeczy. Ludzie widzą ślady na śniegu, które urywają się przy wodzie. Słyszą niemiecki głos recytujący imiona. Niektórzy twierdzą, że pod lodem widzieli jego twarz.

Poczułem zimny dreszcz pełznący wzdłuż kręgosłupa.

— Dlaczego akurat zimą? — zapytałem.

— Bo wtedy są najdłuższe noce. A on potrzebuje ciemności. — Pan Kazimierz zamknął teczkę. — Ale to tylko miejska legenda. Nikt przecież nie wierzy w duchy, prawda?

Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały poważne.

— Jest coś jeszcze — dodał po chwili. — Lista.

— Jaka lista?

— Kurtz miał przy sobie listę. Listę osób przeznaczonych do egzekucji w Piaśnicy. Podobno zawierała ponad sto nazwisk, których nie zdążył... zrealizować. Niektórzy mówią, że to dlatego nie może zaznać spokoju. Szuka tej listy, by dokończyć swoje dzieło.


Tej nocy niechętnie wyszedłem na obchód. Śnieg padał gęsto, zamazując kontury parku. Mimo to widziałem je wyraźnie – świeże ślady butów prowadzące w stronę stawu. Dokładnie takie same jak poprzedniej nocy.

Zacząłem iść w przeciwnym kierunku, ale coś ciągnęło mnie ku Wodnym Ogrodom. Jakby niewidzialna siła popychała mnie w tamtą stronę. Im bardziej próbowałem się opierać, tym silniejsze było przyciąganie.

Po kilku minutach walki z samym sobą znalazłem się znowu nad stawem. Śnieżyca ustała tak nagle, jakby ktoś przekręcił wyłącznik. Księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając taflę lodu zimnym, srebrzystym światłem.

Ślady, którymi szedłem, kończyły się na brzegu. Jak poprzednio. Ale teraz na środku stawu pojawił się otwór w lodzie – idealnie okrągły, jakby wycięty precyzyjnym narzędziem. Woda w otworze była czarna jak smoła.

I wtedy zaczęłem słyszeć głos. Niski, męski głos mówiący po niemiecku. Nie rozumiałem wszystkiego, ale niektóre słowa rozpoznawałem. Namen. Imiona. Tod. Śmierć. Listen Sie auf. Słuchaj.

Z otworu w lodzie zaczęła się wyłaniać postać. Powoli, cal po calu, jak gdyby ktoś podnosił ją na niewidzialnej platformie. Najpierw czubek głowy, potem twarz – ta sama, którą widziałem wczoraj. Otto Kurtz. Jego oczy były otwarte, ale martwe. Skóra miała sinawy odcień, a mundur był przesiąknięty wodą, pokryty wodorostami i pleśnią.

Kurtz unosił się teraz do połowy nad powierzchnią lodu. W dłoni trzymał przesiąkniętą wodą teczkę. Jego usta się poruszały, recytując coś monotonnym głosem. Imiona. Wiele imion, jedno po drugim. Niektóre brzmiały polsko, inne kaszubsko.

A potem jego wzrok skupił się na mnie. Usta przestały się poruszać. Martwe oczy zdawały się ożywać, rozpalane wewnętrznym ogniem.

Ich kenne deinen Namen — powiedział wyraźnie. — Znam twoje imię.

Otworzył teczkę. Wewnątrz zobaczyłem spisane drobnym pismem nazwiska. Setki nazwisk. I wtedy Kurtz zaczął przesuwać siwy, napuchnięty od wody palec po liście, jakby czegoś szukając.

Sparaliżowany strachem, nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet krzyknąć.

Umarły oficer znalazł to, czego szukał. Uśmiechnął się, odsłaniając czarne zęby.

Hier bist du — powiedział, stukając w jedno z nazwisk. — Tu jesteś.

Coś mnie pchnęło do przodu. Nogi same niosły mnie w stronę otworu w lodzie. Próbowałem się zatrzymać, ale ciało nie słuchało rozkazów. Byłem już na lodzie, zbliżałem się do czarnej dziury. Kurtz patrzył na mnie, uśmiechając się coraz szerzej.

Zatrzymałem się na samym brzegu otworu. Woda była czarna, ale nie odbijała ani księżyca, ani gwiazd. Jakby prowadziła do całkowicie innego miejsca.

Wiederhole die Namen — rozkazał Kurtz. — Powtarzaj imiona.

I zacząłem powtarzać. Imiona, które wymieniał. Imiona ludzi, których nigdy nie znałem. Z każdym wymówionym nazwiskiem czułem, jak część mnie odchodzi, zastępowana czymś zimnym i obcym. Z każdym nazwiskiem jego uśmiech poszerzał się, a mój głos stawał się coraz bardziej podobny do jego – głęboki, z niemieckim akcentem.

Nie wiem, ile czasu to trwało. Minuta? Godzina? Kiedy wypowiedziałem ostatnie nazwisko, Kurtz wyciągnął rękę z lodu.

Jetzt bist du dran — powiedział. — Teraz twoja kolej.

Jego lodowata dłoń chwyciła mnie za nadgarstek. Jednym szarpnięciem pociągnął mnie w dół. Woda zamknęła się nade mną, lodowata, ciemna, pozbawiająca tchu. Opadałem w głębinę, która nie powinna istnieć – staw nie był aż tak głęboki.

A potem zobaczyłem ciała. Dziesiątki ciał unoszących się w wodzie jak makabrycznie choreografia. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy patrzyli na mnie martwymi oczami. Wszyscy wyciągali ręce w moją stronę. A na samym dnie, w ciemności, dostrzegłem zarys ogromnego budynku – basenu, którego już nie było.

Kurtz opadał razem ze mną, wciąż trzymając mnie za rękę. Jego twarz się zmieniała – skóra napinała się, nabierała kolorów, oczy stawały się żywe. Odzyskiwał życie, podczas gdy ja je traciłem.

W ostatniej chwili, gdy płuca paliły mnie z braku tlenu, dostrzegłem coś znajomego wśród twarzy unoszących się w wodzie. Mojego dziadka. Nie żył od piętnastu lat, ale poznałbym go wszędzie. Patrzył na mnie z rozpaczą. A potem dostrzegłem inną znajomą twarz – pana Kazimierza, bibliotekarza. I kolejną – starszej kobiety, która sprzedaje kwiaty pod kościołem. Wszyscy mieli znajome nazwiska. Nazwiska z Wejherowa.

Wtedy zrozumiałem. To nie była lista ofiar z przeszłości. To była lista przyszłych ofiar. Kurtz nie szukał swojej dawnej listy – on tworzył nową. I ja miałem mu w tym pomóc.

Z ostatnich sił wyrwałem się z jego uścisku. Odepchnąłem się od dna i zacząłem płynąć ku powierzchni. Kurtz sięgnął po mnie, jego twarz znów stała się maską wściekłości i rozkładu. Ale coś go zatrzymywało – jakaś niewidzialna granica, której nie mógł przekroczyć.

Palce mi drętwiejąc, wymacałem krawędź lodu. Z nadludzkim wysiłkiem wydostałem się na powierzchnię i odczołgałem od przerębla. Leżałem na lodzie, drżąc z zimna i strachu, przez kilka długich minut. Kiedy w końcu znalazłem siłę, by spojrzeć w otwór, nie było tam nic – tylko czarna woda.

O świcie, gdy moja zmiana dobiegała końca, postanowiłem wrócić do stawu. W świetle dnia Wodne Ogrody były znów pięknym, spokojnym parkiem. Śnieg iskrzył się w promieniach wschodzącego słońca. Nie było żadnych śladów na śniegu. Nie było otworu w lodzie.

Ale wiedziałem już, co muszę zrobić.

Tego popołudnia wróciłem do biblioteki. Pan Kazimierz przywitał mnie jak zwykle – nie wyglądał na kogoś, kto spędził noc uwięziony pod lodem. Widocznie to, co widziałem, było tylko... wizją? Ostrzeżeniem?

— Chciałbym dowiedzieć się więcej o niemieckich zbrodniach w Piaśnicy — powiedziałem. — I o oficerze SS, Ottonie Kurtzu.

Pan Kazimierz spojrzał na mnie badawczo, a potem skinął głową.

— Coś zobaczyłeś, prawda? Przy stawie.

Opowiedziałem mu wszystko. O śladach, o twarzy pod lodem, o liście nazwisk. O mojej nocnej konfrontacji. Słuchał uważnie, nie przerywając.

— Nie jesteś pierwszy — powiedział w końcu. — Co kilka lat ktoś przychodzi z podobną historią. Zwykle zimą, podczas pełni.

— Czy ktoś próbował... z tym coś zrobić?

— Próbowali. — Westchnął. — W latach 90. ksiądz przeprowadził egzorcyzmy nad stawem. W 2005 grupa lokalnych historyków przeprowadziła symboliczny pochówek Kurtza, myśląc, że może potrzebuje chrześcijańskiego pochówku, by zaznać spokoju. Nic nie pomogło.

— Więc nic nie można zrobić?

Pan Kazimierz zawahał się.

— Jest jedna rzecz, o której krążą pogłoski. Podobno Kurtz szuka nie tylko nowych ofiar. On szuka zastępcy.

— Zastępcy?

— Kogoś, kto zajmie jego miejsce. Dobrowolnie. Ktoś, kto będzie kontynuował jego dzieło.

— Ale kto przy zdrowych zmysłach by się na to zgodził?

— Nikt. — Uśmiechnął się smutno. — I to jest jego przekleństwo. Musi trwać w tym zawieszeniu między światami, aż znajdzie kogoś, kto go zastąpi. Albo...

— Albo?

— Albo aż ktoś znajdzie i zniszczy oryginalną listę. Tę, którą miał przy sobie, gdy utonął. Podobno wciąż istnieje, ukryta gdzieś w archiwach.

Spędziłem kolejne tygodnie przeszukując archiwa miejskie, biblioteki, zbiory muzealne. Przeglądałem stare dokumenty, fotografie, wspomnienia. W dzień. W nocy unikałem Wodnych Ogrodów jak ognia.

Aż pewnego wieczoru, pod koniec lutego, gdy zima powoli ustępowała, znalazłem wzmiankę w pamiętniku wejherowskiego grabarza z 1946 roku. Tuż po wojnie przeprowadzono ekshumację okolic dawnego basenu, szukając ciał ofiar. Znaleziono kilka, ale nie Kurtza. Za to jeden z robotników miał znaleźć przesiąkniętą wodą teczkę z dokumentami. Ponieważ nie widział w niej wartości, zabrał ją do domu jako pamiątkę.

Tym robotnikiem był Józef Laddach, daleki krewny mojej babci.

Tej samej nocy pojechałem do Luzina, gdzie mieszkała ostatnia żyjąca córka Józefa. Staruszka początkowo nie chciała ze mną rozmawiać, ale gdy wyjaśniłem, o co chodzi, jej twarz pobladła.

— Ta teczka... — wyszeptała. — Ojciec trzymał ją na strychu. Mówił, że to zło w czystej postaci. Że słyszy głosy, gdy jest w pobliżu. Nigdy nie pozwalał nam jej dotykać.

— Czy wciąż ją pani ma?

Pokiwała powoli głową.

— Na strychu. W starej skrzyni. Nikt jej nie dotykał od śmierci ojca.

Na strychu było zimno i ciemno. Skrzynia stała w najdalszym kącie, przykryta starym kocem. Kiedy go podniosłem, poczułem zapach stęchlizny i... wody? Tak, wilgoci, mimo że strych był suchy.

Skrzynia była zamknięta na kłódkę. Staruszka podała mi zardzewiały klucz drżącą ręką.

— Pozbądź się tego. — Jej głos drżał. — To nigdy nie powinno było tu trafić.

Wewnątrz skrzyni, owinięta w wosk, leżała stara, skórzana teczka. Nawet przez wosk czułem bijący od niej chłód. Kiedy ją podniosłem, wydawała się cięższa, niż powinna być. Jak gdyby zawierała nie tylko papier, ale również coś znacznie bardziej substancjalnego. Coś, co nie powinno istnieć w naszym świecie.

Następnej nocy, podczas pełni księżyca, wróciłem do Wodnych Ogrodów. Śnieg już prawie stopniał, odsłaniając mokrą ziemię. Lód na stawie był cienki i kruchy. Stanąłem na brzegu, trzymając teczkę.

— Wiem, że tu jesteś! — zawołałem w ciemność. — Przyszedłem z tym, czego szukasz!

Przez długą chwilę panowała cisza. A potem usłyszałem trzask pękającego lodu. Na środku stawu pojawiła się czarna dziura, a z niej, powoli, wynurzyła się postać Kurtza.

Tym razem wyglądał bardziej... substancjalnie. Mniej jak duch, a bardziej jak człowiek z krwi i kości. Tylko jego oczy pozostały martwe i zimne.

Du hast es gefunden — powiedział. — Znalazłeś to.

— Tak — odpowiedziałem, unosząc teczkę. — Ale nie oddam ci jej za darmo.

Jego twarz wykrzywiła się w grymasie wściekłości.

Was willst du? — Czego chcesz?

— Chcę, żebyś odszedł. Na zawsze. Żebyś zostawił Wejherowo i jego mieszkańców w spokoju.

Kurtz zaśmiał się, dźwięk przypominał łamane kości.

Ich kann nicht gehen — powiedział. — Nie mogę odejść. Jestem związany z tym miejscem. Z nazwiskami na tej liście.

— W takim razie... — Wyjąłem z kieszeni zapalniczkę.

Nein! — wrzasnął, ale było już za późno.

Podpaliłem teczkę. Płomienie natychmiast objęły pożółkły papier. Z teczki wydobył się przeraźliwy krzyk, jakby płonęły nie dokumenty, ale żywa istota. Kurtz rzucił się do przodu, ale nie mógł opuścić wody. Wyciągał ręce, krzyczał, błagał – raz po niemiecku, raz po polsku.

Kiedy ostatnia strona z listą ofiar zamieniła się w popiół, nad stawem rozległ się ogłuszający huk. Kurtz zamarł w bezruchu, a potem jego ciało zaczęło się rozpadać – nie jak ciało człowieka, ale jak obraz na starej fotografii. Płatki jego istnienia odpadały jeden po drugim, unosząc się w powietrzu, aż w końcu nie zostało nic poza ciemną wodą.

Myślałem, że to koniec. Że w końcu będzie spokój.

Myliłem się.

Kilka dni później wróciłem do biblioteki, by podzielić się wieściami z panem Kazimierzem. Ale bibliotekarza nie było. Jego miejsce zajmowała młoda kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałem.

— Pan Kazimierz? — zapytała ze zdziwieniem. — Nie pracuje tu żaden Kazimierz. Jestem główną bibliotekarką od pięciu lat.

Tego wieczoru odwiedziłem stary cmentarz przy ulicy 3 Maja. Znalazłem grób Kazimierza Laddacha, zmarłego w 1995 roku. Bibliotekarza, historyka, miłośnika lokalnych dziejów.

Krewnego Józefa Laddacha, który znalazł teczkę Kurtza.

A potem zauważyłem świeże kwiaty na grobie. I kartkę przypiętą do bukietu. Napisane na niej drobnym pismem były słowa:

"Listy nie da się zniszczyć. Ona istnieje poza czasem, poza materią. Zniszczyłeś tylko kopię. Oryginał jest tam, gdzie zawsze – pod wodą. I będzie czekał na kolejnego strażnika."

Tej nocy śniłem o basenie. O ciemnej wodzie i twarzach unoszących się pod powierzchnią. O Kurtzu podającym mi teczkę wypełnioną imionami.

A rano, przeglądając się w lustrze, dostrzegłem w swoich oczach chłód, którego nigdy wcześniej tam nie było. I przez moment, bardzo krótki moment, moje odbicie uśmiechnęło się do mnie ustami, które nie były moje.

Tego dnia złożyłem wypowiedzenie w filharmonii. Wyprowadziłem się z Wejherowa przed końcem tygodnia. Ale czasami, w zimowe noce, gdy księżyc jest w pełni, budzę się z uczuciem zimna i wilgoci na skórze. I słyszę cichy głos szepczący imiona.

Wtedy wiem, że Otto Kurtz wciąż czeka. Pod lodem. Na następnego strażnika listy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz